X
ďťż
Siouxsie and the Banshees

WIEĹťA WIDOKOWA JAGODA



The Scream (1978) * * * * *

Siouxsie And The Banshees jest najlepszym przykładem zespołu, który powstał niesiony punkowa zasada, że "śpiewać każdy może". Założyli go ludzie wchodzący w skład Bromley Contingent – czyli grupy skupiającej najwierniejszych fanów Sex Pistols (w pierwszym składzie za perkusją zasiadał nawet sam Sid Vicious). Ta płyta jest najlepszym dowodem na to, ze gatunek nazywany obecnie "punk 77" należy rozumieć szerzej, niż przyjęło się go traktować obecnie (melodyjne kawałki, z chóralnie śpiewanymi kawałkami itp.). Siuouxsie i jej zespół bez dwóch zdań można zaliczyć do grona zespołów pierwszej fali punka, ale daremne będzie szukanie wspólnych płaszczyzn z ich wielkimi idolami – Sex Pistols, czy innymi tuzami gatunku, jak choćby Damned czy The Clash. SATB nie opierało swojej muzyki na sile riffu gitarowego wywodzącego się z tradycyjnego rock'n'rolla, jak czyniły to inne zespoły. U nich znacznie ważniejszy był klimat. Mroczny, przygnębiający, klaustrofobiczny. Już pierwszy utwór na płycie zatytułowany "Pure", doskonale wprowadza nas w ten ponury nastrój podkreślany dodatkowo przez brudne, szorstkie brzmienie instrumentów. Z tą przytłaczająca atmosfera tworzoną przez muzykę, korespondują teksty, dotyczące takich niewesołych tematów jak alienacja w społeczeństwie, schizofrenia i dezintegracja osobowości. Wszystko to jednak, nie decydowało by o niezwykłości zespołu, gdyby nie charakterystyczny, niski i przejmujący wokal Siouxsie Sioux. To dzięki niej nawet pozornie przeciętne numery nabierały głębi i mocy. W zasadzie jedyne co mam do zarzucenia tej płycie, to to, że jest za krótka. Kończy się ledwie człowiek da się uwieść temu nastrojowi i zanim zdąży się w nim rozsmakować.



Join Hands (1979) * * * * *

Ocena równie wysoka jak w przypadku poprzedniej płyty... nie oznacza to jednak, że zespół pojechał na tym samym patencie i nagrał "The Scream 2". Nic z tego. Ta płyta jest znacznie bardziej mroczna i zakręcona niż poprzedniczka. "Join Hands" jest raczej rozwinięciem, niż powtórzeniem debiutu. Wymaga jednak od słuchacza więcej uwagi i skupienia. Nie twierdze, że trzeba mieć ukończone konserwatorium muzyczne w klasie muzyka awangardowa i eksperymentalna, aby w pełni delektować się tą muzyka, ale nie docenicie w pełni tej płyty, jeśli potraktujecie ją jako "muzykę tła" i będziecie przy niej sprzątać czy czytać książkę. O tym, że zespół nagrywając ten materiał pozwolił sobie na więcej swobody i poczuł się odważniej świadczy umieszczenie na płycie legendarnego utworu "Lords Prayer". Przypomnę, że utwór ten jest niczym innym niż modlitwą "Ojcze Nasz" recytowaną przez Siouxsie przy chorym, schizofrenicznym akompaniamencie. To właśnie ten utwór grał zespół podczas swojego scenicznego debiutu, z zamiarem wykonywania go tak długo, aż publiczność nie wytrzyma i zrzuci ich ze sceny. I faktycznie po jakiś 20 minutach nastąpiło "zmęczenie materiału"... ale nie po stronie publiczności, a zespołu... publiczność była podobno zachwycona. Wracając jednak do samej płyty, to moim skromnym, subiektywnym zdaniem zasłużyła na pięć gwiazdek nawet wtedy gdyby znalazł się na niej tylko jeden utwór. Mowa o numerze "Icon", który jest moim ukochanym numerem SATB w ogóle. Rozkręca się powoli, aż do nabrania pędu i iście transowego klimatu... No i ten wokal Zuźki. Cudo!



Kaleidoscope (1980) * * 1/2

Ups... Pierwsza wpadka. Płyta nagrywana była w czasie, kiedy większość ówczesnych zespołów szukała swojej tożsamości. Formuła punka według powszechnej opinii już się wyczerpała i jedyną alternatywa był new romantic. Całe szczęście, aż takiej wolty tutaj nie mamy, ale faktem jest, że pojawiają się tu elementy popu, których próżno szukać na wcześniejszych płytach. Nie to jednak nawet jest najgorsze (wszak dobry popik nie jest zły ). Największa wadą płyty jest to, że jest dość monotonna, a przez to nużąca. Jeśli dodamy do tego chybione, "płaskie" brzmienie, (robione, jak się domyślam, pod kątem "upopowienia" muzyki), które stępiło największy atut zespołu, czyli głos Siouxsie, to w sumie otrzymujemy płytę, która trudno zaliczyć do udanych. Żeby jednak być sprawiedliwym, trzeba dodać, że na płycie znalazły się co najmniej trzy dobre utwory, które warto poznać. Są to "Happy House", "Christine" i zamykający płytę "Skin".



ju ju (1981) * * * * * *

O matulu, o święty Jacku z pierogami (moja babcia zwykła tak mawiać). Jeśli "Kaleidoscope" miało być "okresem przejściowym" mającym doprowadzić ostatecznie do nagrania TEJ płyty, to wybaczam mu wszystkie jego uchybienia! "ju ju" (tak, tak - pisane małymi literami), to bez dwóch zdań najlepsza płyta Siouxsie and the Banshees". Jednocześnie jest to płyta zaliczona już w chwili powstania do klasyki nowego stylu, który się wówczas kształtował, a który ostatecznie został nazwany gotykiem. I tutaj wszystko już gra jak należy. Brzmienie płyty jest głębokie, "mięsiste", nie brakuje fajnych pomysłów muzycznych sprawiających, ze każdy utwór od razu zapada w pamięć, ale co najważniejsze Zuźka znowu uwodzi, czaruje i porywa swoim wokalem. Wymienianie najlepszego utworu mija się z celem, bo w zasadzie każdy numer to hit (ale oczywiście nie w rozumieniu list przebojów), a krótki czas trwania płyty, drażni jeszcze bardziej niż to miało miejsce w przypadku "The Scream".



Once Upon a Time: The Singles (1981) * * * *

Pierwsza składanka, a mówiąc precyzyjniej, zbiór singli z pierwszego okresu funkcjonowania SATB. Płyta ta, jest o tyle ciekawa, że pojawiły się tu utwory, dość ważne dla grupy, ale takie, które ukazały się tylko na singlu (chodzi tu głównie o pierwszy duży przebój "Honk Kong Garden"). "Once Upon A Time" daje dość dobre rozeznanie w pierwszym, według mnie, najciekawszym, okresie działalności kapeli. Dlatego jeśli nie wiecie czy SATB jest zespołem, który utrafi w wasze gusta, to radzę zacząć od tej płyty... jeśli natomiast po jej przesłuchaniu stwierdzicie, że Wam się podoba, to powiadam – nie poprzestawajcie na tylko na tym wydawnictwie.

C.D.N.

Zdrowka zycze


Tee, misiek...
Co ty za bzdury o "Kaleidoscope" wypisujesz?
Toż to jedna z najzajebistszych płyt Zuzki!
I jedna z najlepszych płyt cold wave / goth w historii gatunku.
(choć faktycznie skok stylistyczny po wcześniejszych płytach dosyć spory).

Za to okładka to jakieś nieporozumienie.

siouxie & the banshees- join hands *** dla fanatykow *****

muzyka siouxie nigdy nie byla latwa (choc bywa przyjemna) , zawsze wymagala od sluchacza skupienia , uwagi odpowiedniego nastroju. a w tym wypadku to juz wogule dostajemy straszny ciezar na klate, bez bicia sie przyznaje ze malo kiedy jestem w stanie wysluchac tego krazka od poczatku do konca. plyta raczej dla fanow sioxie reszcie odradzam bo siegniecie po te plyte przez kogos kto sioxie nie zna badz mial z jej tworczoscia kontakt sporadyczny moze mocno zniechecic.

Tee, misiek...
Co ty za bzdury o "Kaleidoscope" wypisujesz?
Toż to jedna z najzajebistszych płyt Zuzki!
I jedna z najlepszych płyt cold wave / goth w historii gatunku.
(choć faktycznie skok stylistyczny po wcześniejszych płytach dosyć spory).

Za to okładka to jakieś nieporozumienie.


Będe uparcie trwał przy swoim zdaniu. Uważam, że na "Kaleidoscope" sa tylko trzy bardzo dobre numery, a reszta to niestety nuda zainfekowana bakcylem new romantic... i to w dodatku malo melodyjnym. Nie jestem w stanie, przy okazji słuchania tej płyty, wychwycic tego szczególnego klimaciku SatB, który jest ich znakiem rozpoznawczym na wczesniejszych i na późniejszych płytach. Na tej nie. Szczerze mówiąć, gdyby nie "Happy House" i "Christine", to przyłupał bym jedna gwiazdkę, a nie dwie.

Zdrówka życzę


Wrzosku, może czas zrecenzować pozostałe płyty Zuźki? Bo nie wiem za które się zabrać
a co to wrzosek wyrocznia jakas ? , samodzielnie przesluchaj i napisz swoje recenzje
że wam się chce tyle pisać
komu wam ?
tym którzy piszą
napisal ten co nie pisze po prostu niektorzy wola pisac o muzyce zamiast nikomu nie potrzebne bzdury w mydle i powidle. pytanie tylko czy dzialy o muzyce sa komukolwiek tak naprawde potrzebne

pytanie tylko czy dzialy o muzyce sa komukolwiek tak naprawde potrzebne

mi jak najbardziej, w sumie to głównie dzięki nim tu jestem. tyle że wolę krótkie wzmianki na temat kapel których nie znam, czy nie słyszałem. żadnej monografii nigdy nie przeczytałem - nawet o jednej płycie od początku do końca ale myślę że dla młodszych jest to solidne źródło informacji.
chociaż kto wie? odpali Emula, zaznaczy i najwyżej skasuje jak mu się nie spodoba


mi jak najbardziej, w sumie to głównie dzięki nim tu jestem.


Mam tak samo
Ale czasami mam takie myśli jak Koval

pytanie tylko czy dzialy o muzyce sa komukolwiek tak naprawde potrzebne

No raczej!


a co to wrzosek wyrocznia jakas ? , samodzielnie przesluchaj i napisz swoje recenzje
Ja, tak jak Wrzosek, nie mam obecnie czasu
Siouxsie & the Banshees - A Kiss in the Dreamhouse (1982) *****



Specjalnie dla Michasia - pisane z nudów. Fani S&TB po zachwycającym juju, wpadli w konsternację - oto po czymś naprawdę wielkim albumie, przychodzi "to coś". Nie można powiedzieć, żeby to było słabe. Może średnie? Jak mogli coś takiego stworzyć po tak "zimnym" albumie.

A chuja prawda - człowiek nie żyje po to by, podążać za prostymi rozwiązaniami. Można zachować energię i jasność umysłu eksperymentując - a jak było na Join Hands? I tak powstał jeden z najważniejszych albumów, w dorobku tego zespołu. Powstał, dopiero teraz - album najzimniejszy i o dziwo, najbardziej surowy - popadający ze skrajności w skrajność, wywołujący dwubiegunowe emocje. Ale chyba wszyscy kochamy skrajności, ponieważ są najbardziej wyraziste.



Jednak jest coś co najbardziej wyróżnia się na tle innych utworów na tym albumie - panowie i panie - oto "Melt!". Jeżeli szukamy kulturowej teorii Freuda, sado-maso i hipnotyzujących dźwięków - to znajdziemy to właśnie w tym utworze....

Jednego czego nie można wybaczyć temu albumowi - to tych jebanych dzwonków w Green Fingers.

PS.
Chyba z tym Freudem przesadziłem...
Bricha

Dałeś mi kopa mobilizującego, żebym w końcu ruszył dupę i dokończył monografię, która rozgrzebałem rok temu. Postaram się z tym wkrótce ogarnąć.

Zdrówka życzę
To masz tu jeszcze jednego kopa


"The seven year itch live" (2003) *** i pół
Recenzja Wrzoska narobiła mi smaku na koncertowe DVD Siouxsie pod tym samym tytułem, ale niestety Allegro miało w swym asortymencie jedynie CD. Zachęcony zakupiłem je i z początku lekko się zawiodłem - po porównaniu listy utworów okazało się, że tu jest ich mniej. Jest ich czternaście zamiast siedemnastu i - niestety - brakuje tego, na którym najbardziej mi zależało, czyli mojego ulubionego "Spellbound". Jeśli dodam, że dwie pozostałe "zguby" to "Happy house" i "Christine", to już w ogóle robi się smutno.

Ale nie jest tak źle, bo płyta jest dobrze nagrana i zagrana, czuć energię bijącą ze sceny zwłaszcza w takich kawałkach jak "Monitor" (mój osobisty ulubieniec na tym albumie) czy w kończącym "Peek-a-boo". Momentami pojawiają się niedociągnięcia wokalne - Siouxsie nie wyciąga należycie niektórych wyższych dźwięków, ale nie przeszkadza mi to specjalnie, jej mogę to wybaczyć. Także dobór utworów jest zadowalający, pojawia się sporo kawałków z początkowego (moim zdaniem najlepszego) okresu twórczości zespołu.

Nie napiszę za wiele o składzie, w jakim został zagrany ten koncert ani oprawie graficznej krążka, bo mój egzemplarz to jedynie promówka w tekturowym kopercie, idzie pomyśleć, że była dodana do "Tiny" albo innej "Przyjaciółki". W każdym razie Siouxsie na jej przedzie wygląda nieźle mimo pięćdziesiątki na karku.

siouxsie "mantaray"
gdy slucham tej plyty to nie moge sie oprzec wrazeniu ze lata mijaja, umieraja dyktatorzy powstaja i znikaja panstwa a ta stara rura sie nie zmienia. ba, zaryzykuje nawet stwierdzenie ze na dobra sprawe caly czas nagrywa jedna plyte jesli ktos tak jak ja myslal ze solowa plyta siouxie powstala po to by spenetrowac nieznane dla tej kobity obszary muzyczne, ze zaszokuje swoich sluchaczy np hard corowym wymiotem w ktorym wykrzyczy ze najbardziej lubi lizac murzynskie chuje, to sie rozczaruje. wszystko jest po staremu, rewolucja nie nastapila. mimo ze rewolucji nie ma to plyta moge to szczerze napisac jest swietna, i w niczym nie odstaje od najlepszych krazkow, ba czesto jest od nich lepsza. sporo tu elektroniki, ale nie jest to elektronika drazniaca bo to tylko dodatek do rozbudowanej calosci w ktorej pojawiaja sie najprzerozniejsze instrumenty, czyli po staremu. fajne klimaty kojarzace sie z ciemnymi nowojorskimi klubami, w ktorych szemrane towarzystwo slucha wodewilowych artystek ubranych w ponczochy smokingi i cylindry, a calosc otulaja opary wchisky i kubanskich cygar, a czasami afrykanska polana na ktorej ludozercy ciesza sie ze juz za chwile beda mogli skonsumowac cycata blondyne, takie obrazy mam gdy zamykam oczy i slucham tej muzyki (teksty to inna para kaloszy) jakies taki cieply retro nastroj mi sie wlancza. podsumowujac siouxsie poraz kolejny wydala plyte ktora oczaruje jej fanow i zostanie niezauwazona przez wszystkich innych.
Płytka jest dobra, kawałek otwierający najlepszy, godny uwagi jest też "Here comes that day", który brzmi jak utwór promujący film o przygodach Jamesa Bonda
Zacząłęm smarować recenzje płyt Zuźki dwa lata temu, więc najwyższa pora, żeby dokończyć robotę. Rozgrzebałem temat w czasie mistrzostw świata w kulkę kopaną w 2006 – teraz za pasem mamy Euro 2008, więc klamra czasowa, można powiedzieć, idealna. Do dzieła zatem.



A Kiss in the Dreamhouse (1982) * * * * 1/2

Na tym albumie zespół określił swój styl, któremu pozostanie wierny przez najbliższe lata. Mówiąc najogólniej zespół utemperował nieco swoje surowe, mroczne brzmienie (z klimatami "The Scream" czy "Join Hands" możemy się niestety pożegnać), a jednocześnie dodał do tej mikstury nieco pop-u, żeby nieco uatrakcyjnić utwory (ale na szczęście nie ma to nic wspólnego z kaleidoscopowymi koszmarkami). Efekt końcowy jest całkiem ciekawy - otrzymujemy muzykę klimatyczną, nieco mroczną, nie pozbawioną psychodeliczno-transowej aury, ale jednocześnie posiadającą niezły ładunek przebojowości (na czele z takimi hitami jak "Cascade", "She's a Carnival" czy "Melt!"). Jedyna sprawa nad którą by można nieco pokręcić nosem, to brzmienie tej płyty. Niestety słychać, że nie wytrzymało próby czasu – zestarzało się solidnie i wali po uszach klasyczną "osiemdziesioną" ze wszystkimi, związanymi z tym konsekwencjami... chociaż dla niektórych to niekoniecznie musi być wada



Nocturne (1983) * * * *

Pierwsza oficjalna koncertówka. Oryginalnie ukazała się na dwóch płytach winylowych, co wskazuje na to, że repertuar jest bogaty. I owszem, ale ja i tak trochę bym powybrzydzał nad doborem utworów. Wyraźnie widać, że zespół w tym czasie próbował się chyba "odciąć" od swoich punkowych korzeni i zrezygnował w związku z tym z tych nieco ostrzejszych i surowszych kawałków. Nie oznacza to jednak, ze te numery, które się tu znalazł są złe. Nic z tych rzeczy. Można wręcz powiedzieć, biorąc pod uwagę świetną jakość nagrań, że ta płyta całkiem nieźle sprawdza się jako "best of..." zespołu.



Hyaena (1984) * * * 1/2

Nie spodziewajmy się rewolucji. "Hyaena" to kontynuacja stylu z "Kiss in the Dreamhouse". Znowu otrzymujemy psychodeliczno-mroczne granie, zainfekowane popem. Płyta jest dość równa i nie ma tu jakiś zdecydowanie wybijających się ponad przeciętną hiciorów. Jedyne co mogę o niej powiedzieć, to to, że jeśli ktoś nigdy wcześniej nie słyszał Siouxsie and the Banshees, a jego pierwszym kontaktem z kapelą będzie akurat ta płyta, to nie powinien się zniechęcić... chociaż może też trafić na lepsze albumy



Tinderbox (1986) * * * 3/4

Brak zmian. Powtórka patentów z poprzednich albumów. Jeżeli ktoś by mnie postawił pod murem i kazał wskazać jakieś charakterystyczne wyróżniki, to zwróciłbym uwagę na brzmienie, które się nieco "unowocześniło". Dzięki temu muzyka stała się nieco bardziej "klimatyczna" i tajemnicza. Niestety zabieg ten nie ratuje całkiem sytuacji i trudno nie poczuć symptomów znużenia słuchając tej płyty. Patent na nagrywanie w kółko tego samego jest/był zarezerwowany jedynie dla trójki Ramones / AC/DC / Motorhead, czyli dla kapel, które grały zdecydowanie ostrzej, motoryczniej i przede wszystkim osadzały swoją muzykę na rock'n'rollu. W przypadku Samb, które operowało głownie klimatem ten patent na dłuższą metę po prostu się nie sprawdza i prowadzi do monotonii.



Through the Looking Glass (1987) * * * 1/2

Oho! Jest urozmaicenie! Co prawda może nie do końca takie jakiego byśmy sobie w pełni życzyli, ale zawsze to już coś. Rzecz polega na tym, że na "Through the Looking Glass" zespół wykonuje same cudze kompozycje. Otrzymujemy tu siouxsiowe wersje utworów Sparks, Kraftwerk, Julie Driscoll, Billie Holiday, John Cale, The Doors, Roxy Music, Television i Iggy Pop (oczywiście nieśmiertelny "Pasażer"). Zuźka ze Strzygami ciekawie aranżują, każdy z wziętych na warsztat utworów na swoje kopyto, co ostatecznie daje niezły efekt. W sumie ciekawostka, ale całkiem miła dla ucha.



Peepshow (1988) * * * *

Na szczęście przy okazji nagrywania tej płyty zespół doszedł do słusznego ze wszech miar wniosku, że dalsze powielanie pomysłów z "Kiss..."/"Hyaena"/"Tinderbox" może się zakończyć całkowitą porażką (zarówno artystyczną, jak i komercyjną). W związku z tym zdecydowano się dokonać zasadniczych zmian. Postawiono na przebojowość. Pomysł może niezbyt ambitny, ale z pewnością całkiem sprawnie zrealizowany. Zrezygnowano prawie całkiem z "gotyckiej" otoczki (jeśli już się pojawia, to w jakiś śladowych ilościach), a zamiast tego postawiono na "pop", który do tej pory stanowił raczej tylko jeden z elementów koktajlu, który serwował nam zespół. Na całe szczęście nie było to krok w styli Iggy Popa, czyli pójście na łatwiznę i nagranie jakiś koszmarów ku uciesze gawiedzi. To co znalazło się na tej płycie można by nazwać "awangardowym popem", lub (może nieco pretensjonalnie) "popem ambitnym". Już otwierający płytę numer "Peek-a-Boo" (który notabene stał się chyba największym sukcesem komercyjnym grupy), wskazuje dobrze drogę jaką obrał zespół. Punkowy, którzy cenili pierwsze płyty i goci, których jarał najbardziej środkowy okres twórczości zespołu, mogą się czuć nieco zawiedzeni takim obrotem spraw, ale ja osobiście uważam, że to granie jest całkiem niezłe.



Superstition (1991) * * * 1/2

Skoro pomysł wypalił, to go powtórzmy! Po raz kolejny zespół uznał słuszność tej maksymy. Od czasu wydania "Peepshow" minęły co prawda trzy lata, w ciągu których takie granie przestało być traktowane jako "awangardowy pop", a stało się po prostu "popem". Nie przeszkodziło to jednak zespołowi nagrać całkiem przyzwoitej, oryginalnej płyty. Pomimo "refleksyjnej" okładki, album rozpoczyna się od beztroskiego, bezpretensjonalnego "Kiss Them for Me" ( kolejnego "komercyjnego" hitu), który nadaje ton całej płycie. Zawsze kiedy słucham tego kawałka, to nachodzi mnie refleksja, ze gdyby każdy popowy numer była taki sympatyczny, a jednocześnie ujmujący jak ten, to ja byłbym wielkim fanem popu.



Twice Upon a Time: The Singles (1992) * * * *

Od czasu wydania ostatniej singlowej składanki minęło ponad dziesięć lat, najwyższa więc była pora, aby uraczyć słuchaczy, utworami z małych płytek, zebranymi na jednej większej. Przypominam, że w przypadku części pierwszej warto było sięgnąć po nią WZRAZ z regularnymi płytami ze względu na utwory, które pojawiły się tylko na singlach i nigdy nie były dostępne na dużych płytach (tzn. na pierwszych edycjach, bo później ukazały się remasterowane wydania poszerzone o numery singlowe). Sytuacja z "Twice Upon a Time" ma się tak, że dotyczy ona okresu, podczas którego zespołowi trafiały się już dłużyzny i powtórzenia, dlatego dla przeciętnego słuchacza (tzn. kogoś, kto nie jest fanatycznym wielbicielem Zuźki) ta składanka w pełni powinna zaspokoić głód wiedzy na temat dokonań zespołu w drugim okresie jego działalności. Tym bardziej, że zebranie na jednym krążku najlepszych utworów z tego czasu, dało w efekcie naprawdę dobrą płytę.



The Rapture (1995) * * 1/2

Największą wadą tej płyty jest to, że znowu możemy się poczuć znudzeni. Niby od strony aranżacyjnej i realizacyjnej wszystko jest zrobione bez zarzutu i na wysoki połysk, ale co z tego skoro znowu nie otrzymujemy niczego nowego. Czuć wyraźnie, że tym razem "popowe" oblicze zespołu wyeksploatowało się do cna. Kompozycje są bezpłciowe i pozbawione przebojowości znanej z poprzednich płyt. Prawdę powiedziawszy nie znajdujemy tu ani jednego kawałka spełniającego wymogi przeboju. Nie najlepiej świadczy to o zespole, który zdecydował się grać pop. Jasnym jak słońce stało się, że grupa ma już niewiele więcej do powiedzenia. Wszyscy członkowie zespołu skupili się na solowych projektach i rok po wydaniu tej płyty ogłoszono, że Siouxsie and the Banshees przestało istnieć.



The Seven Year Itch Live (2003) * * * *

Od rozwiązania zespołu minęło siedem lat, gdy ni z tego, ni z owego gruchnęła wieść, że Siouxsie and the Banshees powraca do grona żywych... co prawda mowa była tylko o kilku występach, ale fani tak byli zachwyceni. "The Selen Year Itch" jest rejestracją jednego z koncertów tej trasy, który odbył się w Londynie. Trudno uniknąć porównań z "Nocturne". Łatwo zauważyć, że w porównaniu z tamtym występem zespół radzi sobie trochę nieporadnie (słychać np., że Siouxsie ma już swoje lata, głos nie ten i fałsze się czasami zdarzają), ale trudno się dziwić. Wtedy zespół był u szczytu popularności, rozgrzany niezliczona ilością granych koncertów – teraz to powrót po latach, do starych klimatów. Biorąc to pod uwagę, trzeba przyznać, że jest całkiem nieźle. Należy też zauważyć, że obie koncertówki bardzo ciekawie uzupełniają się pod względem repertuarowym. Na "Nocturne" mieliśy do czynienia z "gotyckim" obliczem zespołu, natomiast "Seven Year..." to z kolei punk rock pełną gębą. Otrzymujemy mnóstwo utworów z "The Scream", ale przede wszystkim koncertowe wykonanie "Icon"! Nie wiem jak dla państwa, ale dla mnie jest to wystarczający powód, aby zachwycić się tą płytą.

Zdrówka życzę
Jesteś chyba jedynym, który w recenzji nie wspomniał, że na "Nocturne" i "Hyaena" gra na gitarze Robert Smith Dziś przyszła do mnie paczuszka z zakupionym na Allegro "Nocturne", niektóre kawałki dostają w koncertowych wersjach mocnego kopa, zwłaszcza "Sin in my heart", który zasuwa aż miło.

Jesteś chyba jedynym, który w recenzji nie wspomniał, że na "Nocturne" i "Hyaena" gra na gitarze Robert Smith

Kusiło mnie, bo jak wiadomo biorę niemałą wierszówkę, a akurat recki tych płyt nie wyszły najdłuższe, ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że fakt jego pojawienia się tamże, nie ma żadnego specjalnego wpływu na oblicze zespołu, więc go ostentacyjnie przemilczałem

Zdrówka życzę
Kurna, szkoda, że nie umieściłeś tego jakieś dwa miesiące wcześniej, bo wtedy akurat udało mi się zakupić trzy płytki, z których dwóch byłem pewien, że są dobre, a trzecia to "Rapture". Jak już usłyszałem pierwszy numer z niej to deczko zdębiałem i po prawdzie nie dobrnąłem do jej końca przez dosyć długi czas.

Ale co tam, na półce fajnie wygląda
Dlatego ja kupuję płyty Siouxsie według podejścia takiego, że co wcześniejsze, to lepsze Kiedyś dobrnę i do "The Rapture", ale na razie priorytety są inne.
Bez bólu, za dwie dychy można kupować nawet takie rzeczy jak oprócz tego się wzięło "Juju" i "Peepshow" Gdybym kupił tylko tę jedną to bym się zdenerwował, a tak to tylko sobie stoi w doborowym towarzystwie
Dla mnie najlepsza płytką Siouxsie jest Peepshow , to dla mnie nie ulega wątpliwości. Koleś był nie tak dawno na ich koncercie w Londynie. Spełniło się jego marzenie życia bo miał zawsze świra na punkcie tej kapeli , a tak od tematu kto by pomyślał parę lat temu że będzie grać u nas w Polsce Sex Pistols Nie możliwe niekiedy staje sie możliwe. To fota która zrobił koleś z tego koncertu w London.

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl
  •  

    Powered by WordPress dla [WIEĹťA WIDOKOWA JAGODA]. • Design by Free WordPress Themes.

    Drogi uzytkowniku!

    W trosce o komfort korzystania z naszego serwisu chcemy dostarczac Ci coraz lepsze uslugi. By moc to robic prosimy, abys wyrazil zgode na dopasowanie tresci marketingowych do Twoich zachowan w serwisie. Zgoda ta pozwoli nam czesciowo finansowac rozwoj swiadczonych uslug.

    Pamietaj, ze dbamy o Twoja prywatnosc. Nie zwiekszamy zakresu naszych uprawnien bez Twojej zgody. Zadbamy rowniez o bezpieczenstwo Twoich danych. Wyrazona zgode mozesz cofnac w kazdej chwili.

     Tak, zgadzam sie na nadanie mi "cookie" i korzystanie z danych przez Administratora Serwisu i jego partnerow w celu dopasowania tresci do moich potrzeb. Przeczytalem(am) Polityke prywatnosci. Rozumiem ja i akceptuje.

     Tak, zgadzam sie na przetwarzanie moich danych osobowych przez Administratora Serwisu i jego partnerow w celu personalizowania wyswietlanych mi reklam i dostosowania do mnie prezentowanych tresci marketingowych. Przeczytalem(am) Polityke prywatnosci. Rozumiem ja i akceptuje.

    Wyrazenie powyzszych zgod jest dobrowolne i mozesz je w dowolnym momencie wycofac poprzez opcje: "Twoje zgody", dostepnej w prawym, dolnym rogu strony lub poprzez usuniecie "cookies" w swojej przegladarce dla powyzej strony, z tym, ze wycofanie zgody nie bedzie mialo wplywu na zgodnosc z prawem przetwarzania na podstawie zgody, przed jej wycofaniem.