X
ďťż
Noteka 2015

WIEĹťA WIDOKOWA JAGODA

Dzień zaczął się wcześnie, i ponuro jak w powieści sensacyjnej. Z łóżka wyciągnął mnie dzwonek, a za progiem stało trzech smutnych facetów.
Niezupełnie smutnych. Dwóch uśmiechnęło się na mój widok, z czego jeden całkiem szeroko. Można było zrozu¬mieć ten brak urzędowej powagi. Nieogolona gęba, rozbie¬gane oczy oraz zmierzwione kudły czyniły mnie zapewne podobnym do skacowanego borsuka.
- Radosław Tomaszewski, stały współpracownik tygo¬dnika „Obleśne Nowinki"? - zapytał najsmutniejszy. Spojrzałem spode łba. - Tak, to ja.
Wyciągnęli legitymacje, bardzo dbając, bym nie pomy¬ślał, że to rewolwery.
- Ministerstwo Obrony Narodowej - oznajmili chórem.
- Wiecie co, panowie, to chyba naprawdę pomyłka...
- Możemy wejść?
Pytanie, rzecz jasna, było retoryczne. Kiedy już wpako¬wali się do środka i zamknę!! drzwi, ten najbardziej weso¬ły oznajmił:
- Przychodzimy w sprawie pańskich artykułów dotyczą¬cych naszego resortu...
- Ależ ja wszystko zmyśliłem! - nie byłem pewien, czy w obecna sytuacji jest to rozsądny argument, ale w sumie nie miałem nic innego do powiedzenia.
- Wiemy o tym - odrzekł ten umiarkowanie wesoły. - Właśnie dlatego tu przyszliśmy. - Ojczyzna pana po-trzebuje - dodał najsmutniejszy. Zakręciło mi się w głowie.
[...] W samochodzie wesoły przedstawił się jako pułkownik Moraszczyk, po czym wyciągnął ze schowka moją teczkę ewidencyjną z WKU.
- Służył pan może w wojsku? - zapytał rozwiązując tasiemki. .
- Nie.
- A dlaczego? - Wykryto u mnie alergię na sierść kota.
Zirytowany zaszeleścił gwałtownie papierami. Mina wydłużyła mu się, gdy znalazł wyniki badań lekar-skich.
- Rzeczywiście - westchnął. - Jest alergia na kota, a na dodatek na kurz i pyłki traw.
- Czyli na koszary i poligon - skwitowałem zastana¬wiając się, kiedy wreszcie przejdą do rzeczy.
- Mam nadzieję, że nie jest pan pacyfistą - odezwał się ten, który do tej pory uśmiechał się najszerzej. - Nie jestem, ale za to znam dużo dowcipów o trepach.
Prowokacja dała zaskakujący skutek. Wszyscy trzej wyraźnie się zaniepokoili. Odniosłem wrażenie, że nie wiedzą, jak ze mną rozmawiać. Zapadło niezręczne mil¬czenie. Mijaliśmy właśnie Dworzec Zachodni i skręcali¬śmy w kierunku Alej Jerozolimskich. W tym momencie pacyfistycznie nastawiony gołąb nasrał na przednią szy¬bę. Dobra wróżba, pomyślałem.
- Proszę zrozumie, że zależy nam na pańskiej współ¬pracy - odezwał się wreszcie Moraszczyk. - Nie jeste¬śmy pańskimi wrogami.
- A kim?
Ten najsmutniejszy odetchnął z ulgą i odwrócił się na chwilę od kierownicy.
- Generał brygady Ryszard Jankowski - wyciągnął rękę.
- Ja też generał, tyle że dywizji - przedstawił się ten najweselszy. - Emil Stebnowski.
- I co mamy robić? - zapytałem starając się ukryć za¬skoczenie.
- Przygotować obronę kraju według taktyki pańskiego pomysłu - oznajmił Moraszczyk.
- Moglibyśmy zająć się tym sami, ale uznaliśmy, że będzie pan cennym konsultantem - dodał Stebnowski.
- Nie wierzę!
Wjeżdżaliśmy w bramę budynku naprzeciwko domu handlowego IKEA przy Jerozolimskich.
- Opracowaliśmy już konstrukcję szerokozakresowego pelengatora, o którym wspominał pan w swoich ar-tyku¬łach - ciągnął Stebnowski. - W chwili obecnej trwa montaż dwóch tysięcy sztuk tych urządzeń. Poza tym dziś rano rozpoczęliśmy rozśrodkowanie dywizji pancer¬nych.
Słuchałem tego oniemiały. Po raz pierwszy od czasów przedszkola zapomniałem języka w gębie. Samochód zatrzymał się na wewnętrznym dziedzińcu.
- Napisał pan trzy artykuły? - zapytał Jankowski.
- Nie, cztery - wykrztusiłem. - Wszystkie złożyłem w redakcji „Obleśnych Nowinek".
- Psiakrew! Mówiłem, że ten naczelny cos ukrywa! - zdenerwował się Moraszczyk. - Zdaje się, że pański szef ze strachu zniszczył ostatni tekst o strategii chaosu.
- To do niego podobne - mruknąłem zastanawiając się intensywnie, do czego oni zmierzają. - Czy mamy przygotować jakieś manewry?
Wszyscy trzej popatrzyli na mnie jak na zielonego lu¬dzika.
- Jesteśmy tajną grupą konsultacyjną Naczelnika Państwa - oznajmił zimno Stebnowski. - Nasze zadanie po-lega na organizacji wojny obronnej, która wybuchnie najdalej za dziewięćdziesiąt sześć godzin. Opracowane przez nas wytyczne będą przekazywane natychmiast do Sztabu Generalnego, a stamtąd w formie rozkazów bez¬pośrednio na front!
Cios obuchem w łeb zrobiłby na mnie dużo mniejsze wrażenie.
- Czy... - z trudem przełknąłem ślinę. - Czy to zna¬czy, że Amerykanie nie blefują?
...Afera z Sejmem zaczęła się całkiem niewinnie. Pewnego dnia w jednej z gazet pojawił się artykuł solidnie podbudowany faktami o powiąza¬niach jednego z posłów z rosyjską mafią. Poseł ów nale¬żał do małej, opozycyjnej partyjki, która nie miała szans wejść do jakiegokolwiek rządu. Zaś dowody były na tyle niezbite, że Sejm prawie jednogłośnie uchwalił uchyle¬nie immunitetu i wykluczył czarną owcę ze swego gro¬na. W ten sposób powstał prece-dens.
Tydzień później, kiedy wszyscy zaczynali o sprawie zapominać, inna gazeta, w żaden sposób nie związana z tą pierwszą, opublikowała materiały kompromitujące trzech dalszych posłów, tym razem jednego z koalicji rządzą-cej i dwóch z głównej partii opozycyjnej. Jak po¬przednio, dowody były nie do odparcia. Dokumenty i zdjęcia jedno-znacznie wskazywały, iż panowie posło¬wie brali od rosyjskich mafiosów grubszy szmal za wci¬skanie właściwych guzików do głosowania. W Sejmie za-gulgotało jak w kraterze czynnego wulkanu. Aferze naj¬chętniej ukręcono by łeb, gdyby nie świeżutki precedens, który teraz okazał się mieć urok zadry w tyłku. Ostatecznie, sejmowa większość wychodząc z założenia, że w sumie, po całej sprawie będzie o jeden głos do przo¬du, wbrew skowytom opozycji zrobiła trójce winowajców polityczne kęsim.
I wtedy lawina ruszyła. Coraz to nowe gazety, prywat¬ne stacje telewizyjne i radiowe zaczęły na wyścigi ujaw¬niać powiązania kolejnych posłów z rosyjską mafią. Tym razem obrywało się głównie przedstawicielom koali-cji rządowej. Dziennikarze zamienili się w łowców głów dy¬szących żądzą mordu. Poszczególne gazety zaczęły się li¬cytować liczbami skompromitowanych posłów.
Sejm najpierw zgłupiał z wrażenia, a potem jak jeden mąż zaczął udawać Greka.
Tymczasem wyszło na jaw, że w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku polska policja za¬warła z „biznesmenami zza Buga" pewien nieformalny układ. W zamian za nietykanie Polaków rosyjscy mafiosi dostali wolną rękę, jeśli idzie o własnych rodaków na terenie, Polski. Mogli ich wieszać, palić, gwałcić i ścinać, a nasi stróże prawa mieli patrzeć na to przez palce, pod warunkiem, że wśród ofiar nie będzie polskich podatni¬ków. Obie strony sumiennie przestrzegały porozumienia, aż w końcu, w ciągu następnego ćwierćwiecza, jakoś tak niepo-strzeżenie, dwie trzecie polskich parlamenta¬rzystów znalazło się na tajnych listach płac prywatnych spółek z prze-wagą rosyjskiego kapitału.
Te wydarzenia niewiele mnie obchodziły. W czasie kiedy Sejm przypominał płonący skład materiałów wy¬buchowych, pracowałem nad cyklem artykułów, dzięki którym miałem nadzieję dotrwać do końca kadencji ko¬lejnego naczelnego „Obleśnych Nowinek". Wojsko, dziwnym zbiegiem politycznych okoliczności rządzone przez dwóch ministrów obrony narodowej na raz (bo sejmowa większość powołując nowego nie zdołała odwołać po¬przedniego), wydawało się instytucją całkowicie niegroź¬ną. Formę i styl dokumentów Sztabu Generalnego zapo¬życzyłem z ogólnie dostępnych książek historycznych i sensacyjnych.
Na dobrą sprawę moim celem była niewinna, intelek¬tualna zabawa. Miałem ochotę znaleźć odpowiedź na py¬tanie, w jaki sposób można skutecznie walczyć z prze¬ciwnikiem dysponującym dużą przewagą technologicz¬ną. Skoro nad polem, bitwy mamy wrogiego satelitę ob¬serwacyjnego, niżej samoloty zwiadowcze, pod nimi bombowce strategiczne, myśliwce, samoloty szturmowe, helikoptery, a pod całym tym parasolem oddziały pan¬cerne i zmotory-zowane, to jak można rozgryźć tę pira¬midę nie dysponując żadną podobną strukturą nad swo¬imi wojskami?
Odpowiedź na to pytanie dawały teoria chaosu i teoria burzliwości. Szło o to, by uniknąć koncentracji wła-snych wojsk przed atakiem. Jeśli bowiem zaczniemy groma¬dzić w jednym miejscu oddziały pancerne, by potem roz¬począć ofensywę, to przeciwnik dysponujący dobrym zwiadem elektronicznym i przewagą w powietrzu bły¬skawicznie wykryje to zgrupowanie i minuta osiem przerobi je na kupę złomu i opiłków zaprawionych odro¬biną keczupu. Wszystko to na długo, zanim na horyzon¬cie pojawią się wrogie czołgi. Tak więc nasze wojska po¬winny skupiać się tylko w momencie ataku, a nie przed, bo to wystawia je na zniszczenie z powietrza.
Istnieje w przyrodzie pewne zjawisko, które dokładnie odpowiada tym wymaganiom. Jest nim piorun ude-rzają¬cy z chmury w ziemię. Wszak przed wyładowaniem at¬mosferycznym ładunki elektryczne nie skupiają się w jednym punkcie chmury, lecz w momencie uderzenia pioruna spływają z całej jej objętości. Pytanie, jak sprawić, by czołgi zachowywały się jak naelektryzowane dro¬biny deszczu i lodu, a „pancerny piorun" uderzył dokład¬nie tam, gdzie trzeba?
Tym, co „steruje" przebiegiem błyskawicy, jest różnica potencjałów elektrycznych pomiędzy niebem a zie-mią. W przypadku czołgów mogłoby to być źródło szumu ra¬diowego, jakim niewątpliwie byłaby wroga kolumna czołgów i wozów pancernych. Wystarczy więc rozproszo¬ne na dużym obszarze czołgi wyposażyć w pelengatory, po czym drogą radiową wydać im rozkaz ataku. Tego ty¬pu natarcia nie da się zaznaczyć na mapie sztabowej jedną rów-ną strzałką, będzie to raczej krzak przypomi¬nający zygzak błyskawicy, ale można mieć pewność, iż owa „błyskawi-ca" uderzy dokładnie tam, gdzie powinna. Jeśli ponadto dowódcom czołgów wyda się rozkaz unika¬nia wzajemnych kontaktów przed dotarciem do wroga (w razie przypadkowego spotkania nasi mieliby się od siebie natychmiast od-dalać), to całość operacji upodobni się do tzw. przepływu burzliwego. A ponieważ na prze¬pływy burzliwe nie znale-ziono jeszcze matematycznej teorii, więc ruchy naszych wojsk staną się zupełnie nie¬przewidywalne dla przeciwnika.
Wykorzystując ten pomysł wysmażyłem cztery szcze¬gółowe teksty upozowane na tajne dokumenty sztabo-we. Naczelny trochę kręcił nosem i marudził, że pisanie ku pokrzepieniu serc dobre było w czasie rozbiorów, ale materiał kupił. Zdążyły się ukazać trzy odcinki.
Tymczasem polityczne trzęsienie ziemi sięgnęło zeni¬tu. W momencie, gdy do zabawy w ujawnianie współ¬pracowników rosyjskiej mafii włączyła się telewizja pu¬bliczna, Sejm, a mówiąc ściślej: koalicja rządowa, odkry¬ły, że całą akcję przygotował i rozpoczął wywiad wojsko¬wy. Bez wiedzy premiera, ale za to przy pełnej, choć ci¬chej, akceptacji prezydenta. W czasie, gdy Wysoka Izba ustalała, na której latarni przed Pałacem Namiestni¬kowskim nale-ży powiesić Głowę Państwa, w całej Polsce rozpoczęła się obława na rosyjskich „biznesmenów". Schwytanych umieszczano w wagonach towarowych i wysyłano ciupasem za Bug. Kilka co bardziej paskudnych postaci w ogól-nym zamieszaniu „ucie¬kło do Mandżurii". Oczywiście, premier znów o niczym nie wiedział.
Koalicję ogarnął ustawodawczy amok. Uchwaliliby bez wątpienia rzeczy straszne, gdyby nie posłowie pra-wicowi, których, jak stwierdził pewien cytowany na łamach prasy rosyjski mafioso, „nie warto było kupo¬wać". Przynajmniej raz polska prawica, uzbrojona w no¬gi od krzeseł zdemontowanych w sejmowej stołówce, wy¬kazała swą wyższość na sali obrad. W kuluarach wsła¬wiła się prawicowo-radykalna patriotyczna partia „Samosierra", której posłowie szarżując wzdłuż korytarza samym swym impetem znieśli i rozpędzili cztery kordo¬ny Straży Marszałkow-skiej. Na sali koalicjanci, wpraw¬dzie liczniejsi, ale gorzej uzbrojeni, zostali przyparci do lewej ściany. W rezultacie marszałek Mirski, na którym połamano laskę, kiedy wygrzebał się spod ruin prezy¬dium potraktowanego na dodatek butelką z benzyną, mógł zrobić tylko jedno. Wezwać policję i straż pożarną, co też uczynił. Tak zakończyły się ostatnie obrady Sej¬mu piętnastej kadencji.
W sumie było na co popatrzeć, bo loża prasowa praco¬wała cały czas na pełnych obrotach, ale kiedy następ-ne¬go dnia zjawiłem się w redakcji „Obleśnych Nowinek", drogę zastąpił mi cięć. Wręczył wierszówkę i oznajmił, że mnie tu nigdy nie było, nikt mnie nie zna, ani nawet o mnie nie słyszał - zarządzenie naczelnego i basta. Nietrudno się domyślić, iż mój szef widząc, że wojsko wypływa na wierzch, ze strachu musiał robić pod siebie.
Zostałem bez pracy i więcej czasu mogłem poświęcić na czytanie gazet. Reakcje międzynarodowe na wyda-rze¬nia w Polsce były zaskakujące, Niemcy z trudem kryli zadowolenie. Koniec końców, przecinając mafijne szlaki przerzutowe odwaliliśmy dla nich kawał dobrej roboty. Podobnego zdania, byli Czesi. Jednym słowem, polskie ob-rotowe przedmurze wznowiło działalność! Słowacy z zapałem poszli w nasze ślady, natomiast Węgrzy doszli do wniosku, że chcieliby i boją się. Ukraina dokładnie odwrotnie. Białoruś i Litwa chwilowo udawały, że ich nie ma. Rosja wystosowała stanowczą notę protestacyjną, ale jednocześnie prezydent Wałanow, którego uprawnie¬nia za sprawą mafijnych rodzin zostały ograniczone do funkcji reprezentacyjnych, upił się z radości na umór. Wspólnota Europejska groziła kolejnym odłożeniem dys¬kusji na temat członkostwa Polski, lecz najbardziej histeryczna okazała się reakcja Stanów Zjednoczonych.
Demokratyczny prezydent Nancy wygłosił w Kongre¬sie płomienną mowę, w której powołując się na swój de¬mokratyczny rodowód i demokratyczne tradycje Ameryki, zażądał przywrócenia demokracji w Polsce. Zapowie¬dział, że w tej sprawienie cofnie nie się przed niczym i uży¬je wszelkich dostępnych środków. Potem zaczęła się czystka w CIA, która o wydarzeniach w Polsce dowie¬działa się z telewizji. To znaczy, odpowiednie raporty oczywi-ście istniały, tylko utknęły w stertach podobnych im dokumentów. Kilku urzędników położyło kilka pa¬pierów po niewłaściwej stronie biurka i wyszło tak, jak z przepowiedniami Nostradamusa, których trafność stwierdza się zaw-sze po fakcie. W efekcie przez kilka dni po wystąpieniu prezydenta z siedziby CIA koszami wynoszono głowy do-tychczasowego kierownictwa.
- Amerykanie nie blefują - odpowiedział po¬ważnie Stebnowski. - Nasz wywiad również przegapił jedną cholernie istotną rzecz. - Jaką?
- Tajny układ w sprawie kontroli nad rosyjską bronią atomową. Ponieważ oficjalny rząd w Moskwie nie był w stanie niczego w tej kwestii zagwarantować. Amery¬kanie dogadali się z przedstawicielami głównych rosyj¬skich rodzin mafijnych. Ci zgodzili się dopilnować, by żadna głowica nie trafiła w ręce muzułmanów, ale w za¬mian zażą-dali koncesji na Polskę. Mieliśmy zostać wyjęci spod parasola Interpolu, rzecz jasna nieoficjalnie, ro¬syjskie mafijne inwestycje w Polsce miały nie napotykać amerykańskiej konkurencji, a CIA przekazywać dane dotyczące działań naszej policji. Rząd Stanów jedno¬czonych Ameryki przystał na te warunki bez wahania. Oddali Polskę do przerobie-nia na bazę rosyjskiej mafii. Ot, taka maluśka Jałta.
- Więc czeka nas wojna z Rosją? - zapytałem chrapli¬wie.
- Nie, nie z Rosją - odparł Jankowski. - Rosyjskie ro¬dziny mafijne podzieliły między siebie wpływy w armii tak, żeby na każdy klan wypadało po jednej, góra dwie dywizje. W tej chwili panuje tam stan równowagi i każ¬da rodzina, która wyśle do Polski własną dywizję nara¬ża się na to, że klany, które tego nie zrobią, wykorzysta¬ją nada-rzającą się przewagę, by rozszerzyć swoje wpły¬wy. Każdy ojczulek chrzestny woli mieć własne czołgi pod ręką i nie nadstawiać karku dla innych. Tak więc to Amerykanie mają wyciągnąć kasztany z ognia. Oni ma¬ją lepszy pretekst, bo będą walczyć o przywrócenie de¬mokracji i im bardziej zależy, bo właśnie dziś rano kilku mafijnych kacyków zapowiedziało, że straty poniesione ostatnio w Polsce odbiją sobie sprzedając pluton na Środkowy Wschód. Nancy zareagował na to oświadcze¬nie jak na ostrogę w tyłku.
Słuchałem tego wszystkiego z zaciśniętymi pięściami. - Dobrze - wycedziłem, kiedy generał Jankowski skończył mówić. - Bierzmy się do roboty!
[...] Monarchiści po rozgonieniu Sejmu wyszli z założenia, że „teraz albo nigdy" i postawili wszystko na jedną kar¬tę. Dziesięć kroków od klatki schodowej byłem już człon¬kiem dostojnej manifestacji fałszującej okropnie, za to głośno „Bogurodzicę". Dwie przecznice dalej okazało się, że na identyczny pomysł wpadli anarchiści. Ci dla od¬miany zawodzili „Mury". Obie manifestacje odnosiły się do siebie z taką wyższością, że w ogóle nie raczyły do¬strzec swej obecności. Przez blisko trzy przystanki tramwajowe oba tłumy maszerowały każdy swoją po¬łówką jezd-ni, zgodnie blokując cały ruch. Co było dalej, nie wiem, gdyż skręciłem we własną stronę. Potem mi¬nąłem plac, na którym lewicowy bez wątpienia elektorat wygwizdywał lewicowych posłów za to, że dali sobie wklepać na oczach całej Polski. I jakoś specjalnie głośno nie domagano się przywrócenia demokracji. Wręcz prze¬ciwnie. Na mieście czuć było duży luz i ulgę, że wreszcie przestano rozciągać nas i przykrawać do europejskich gabarytów. Policja spokojnie kierowała ruchem manife¬stacji, której większość domagała się mnóstwa różnych rzeczy, lecz akurat nie demokracji. Wyglądało na to, że nareszcie mamy nasz ulubiony ustrój - dyktaturę bez terroru.
- Nie, to nie mogą być pojedyncze czołgi! - stwierdził stanowczo Jankowski. - Sa¬motny czołg to zbyt mała siła. Potrzebny jest co naj¬mniej pluton czołgów.
- To nie kłóci się z moją teorią - odparłem po namy¬śle. - Byle tylko te plutony nie łączyły się w większe grupy przed atakiem.
- Da się zrobić - odpowiedział Jankowski.
- Ja dołożyłbym do takiej grupy jeszcze wóz bojowy piechoty - odezwał się Stebnowski.
- W sumie będzie pięć dużych pojazdów - pokręciłem głową. - Za dużo.
- W takim razie dajmy o jeden czołg mniej - zapropo¬nował Stebnowski. - Nie powinniśmy rezygnować ze wsparcia piechoty...
- Racja - przyznał Jankowski i obaj popatrzyli na mnie.
- Też myślę, że to dobry pomysł - odparłem. W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł puł¬kownik Moraszczyk.
- Duńczycy udostępnili Amerykanom Bornholm jako bazę wypadową! - oznajmił. - W tej chwili lądują tam samoloty z piechotą morską, a okręty desantowe właśnie mijają Kopenhagę.
- Co z lotniskowcami? - spytał Stebnowski.
- Trzy na Morzu Północnym, dwa na Adriatyku.
- Nasza flota?
- Zgodnie z planem koncentruje się w rejonach zatok Pomorskiej i Gdańskiej. Odsłoniliśmy już środkowe wy¬brzeże.
- Odsłoniliście?! - zdumiałem się.
- Wobec takiej przewagi technicznej nie jesteśmy w stanie bronić całego wybrzeża, dlatego skupiliśmy się na tych jego częściach, w których mamy sprzyjające wa¬runki terenowe.
- Więc pozwolicie im wylądować?
- Planujemy oddać Kołobrzeg bez walki - odparł Steb¬nowski. - Przyjmiemy walkę w głębi kraju i reszta za-le¬ży od pańskiej teorii.
- Wróćmy lepiej do naszych czołgów - odezwał się Jankowski. - Musimy jeszcze omówić kwestię łączności i zaopatrzenia.
- Nie będzie łączności - odpowiedziałem. - Potrzebu¬jemy tylko możliwości przesyłania rozkazu ataku do po¬szczególnych grup. Czy to się da zrobić pomimo zagłu¬szania?
- Moraszczyk znów wyszedł z pokoju, a Jankowski ski¬nął twierdząco głową.
- Nie da się zagłuszyć wszystkich częstotliwości na raz, więc to nie problem. Jednak dobrze byłoby mieć sta¬łe. źródło informacji z pola walki.
- Więc wyślijmy tam dziennikarzy - stwierdziłem. - Jak najwięcej ekip telewizyjnych z krajów neutralnych. I dajmy im wszelkie możliwe przepustki. - To jest myśl - przyznał Stebnowski i wstał. - Zajmę się tym. - Teraz on wyszedł z pokoju.
Cokolwiek zaskoczony popatrzyłem na Jankowskiego.
- Gdzie oni poszli?
- Przekazać informacje do Sztabu Głównego - odparł generał. - Pan wybaczy, ale nie wpuścimy pana do cen¬trum obrony. Paru naszych konserwatywnych kolegów mogłoby dostać zawału. Poza tym jest jeszcze kwestia profesjonalizmu. Pańskie pomysły trzeba przełożyć na dość hermetyczny język rozkazów i wolelibyśmy, by nie było przy tym cywila, także ze względu na tajemnicę wojskową. Wreszcie byłoby tam po prostu za ciasno.
- Ciasno?
- Nie jesteśmy jedyną tego typu grupą dyskusyjną - oznajmił Jankowski. - Wydział walki elektronicznej przyhołubił sobie maniaka od wirusów komputerowych, a dowództwo lotnictwa kilku wesołków z... Mniejsza o to z jakiej gazety. Mam nadzieję, że nie czuje się pan obrażony.
- Skądże, to całkiem interesujące.
W tym momencie wrócił Moraszczyk. - Mamy już plany strategiczne Amerykanów - stwier¬dził krótko i od razu wyjaśnił: - Nasz człowiek w Waszyngtonie awansował w wyniku ostatnich ruchów ka¬drowych.
- A nie mówiłem... - mruknął Jankowski.
- Nie zamierzają podbijać całej Polski, ale upokorzyć i ośmieszyć naszą armię - kontynuował Moraszczyk. -Wychodzą z założenia, że jeśli dadzą nam pokazowego łupnia, plus akcja propagandowa, plus sankcje gospo¬darcze, to Naczelnik Państwa złoży urząd i rozpisze wol¬ne wybory. Ich mass media już trąbią o „wielkiej zaba¬wie w strzela-nego" i o „polowaniu na polski reżym".
- Czy to oznacza - że użyją wszystkich typów sprzętu najnowszej generacji? - spytałem.
- Zgadza się - odparł Moraszczyk.
- A jak my wyglądamy na tym tle?
- Przeciętnie jesteśmy gorsi o jedną generację - odpo¬wiedział Jankowski. - Mamy trochę sprzętu na świato¬wym poziomie, ale to możemy użyć dopiero w decydują¬cej chwili. Reszta nadaje się tylko do działań opóźniają¬cych, a około jednej piątej tego, co mamy, to rupiecie przydatne wyłącznie jako ruchome tarcze.
- Czyli podtrzymujemy stare, dobre tradycje kampa¬nii wrześniowej - podsumowałem ponuro. Jankowski odwrócił się do Moraszczyka. - Którędy pójdą?
Pułkownik rozłożył na stole mapę sztabową północnej Polski.
- Wylądują gdzieś na wschód od Kołobrzegu, ale na , pewno poniżej jeziora Jamno - pokazał. - Dokładnego miejsca desantu jeszcze nie ustalili. Potem oficjalnie wyruszą na Warszawę, ale faktycznie nie chcą posuwać się dalej niż do Bydgoszczy. Sądzą, że do tego czasu zre¬alizują wszystkie cele polityczne.
- Polska to spory kraj - mruknąłem. - Wbijanie w nas takiego klina to duże ryzyko z ich strony.
- Dlatego właśnie wykorzystają całą posiadaną prze¬wagę techniczną - odpowiedział Moraszczyk. - Będą się starać, by nawet mysz nie zbliżyła się do nich na odle¬głość strzału... - Urwał, bo właśnie otworzyły się drzwi i do pokoju wparował Stebnowski targając za sobą wó¬zek z sześcioma telewizorami.
- Panowie - wysapał od progu. - Trzeba to wszystko podłączyć i nastawić, każdy na inny serwis informa¬cyjny.
- Nie lepiej byłoby zlecić to kilku technikom? - spyta¬łem.
- Tajemnica wojskowa - odparł generał układając na stole stosik pilotów. - Im mniej osób pana zobaczy, tym lepiej.
Kwadrans później telewizyjna mozaika w kącie poko¬ju zaczęła działać, na razie z wyłączonym głosem. Wszy¬scy czterej pochyliliśmy się nad mapą.
- Trzon naszych wojsk pancernych zdążyliśmy już rozlokować w Puszczy Noteckiej, Bydgoskiej i w Borach Tucholskich - oznajmił Stebnowski.
- A więc główna bitwa pancerna powinna rozegrać się na Pojezierzu Krajeńskim - stwierdziłem.
- Mniej więcej - zgodził się Jankowski. - Do tej pory mamy zamiar prowadzić walkę minową i działania opóźniające opierając się na małych ruchliwych oddzia¬łach wyposażonych w samochody terenowe. Te zgroma¬dziliśmy już w kompleksie leśnym w okolicach Biało¬gardu.
- Co właściwie możemy zrobić? - spytałem.
- Tak naprawdę? - odparł Stebnowski. - Stoczyć jed¬ną zwycięską bitwę i maksymalnie wykorzystać ją poli¬tycznie. W walce z tak silnym przeciwnikiem nasza ar¬mia nie jest w stanie stawiać oporu dłużej niż miesiąc. Nie ma również mowy o długotrwałej wojnie ze Stanami Zjednoczonymi, mamy na to zbyt mały potencjał gospo¬darczy.
- Jednym słowem, musimy przejść przez ucho igielne, a nawet nie wiemy, czy jesteśmy wielbłądami - skwi-to¬wałem.
- Zgadza się - rzekł Jankowski - i dlatego liczymy na to, że pańska teoria nam w tym pomoże.
- Co pan sądzi o tym, by rozproszone plutony pancer¬ne rozlokować w lasach wzdłuż rzek Brda i Gwda? -spytał rzeczowo Stebnowski przerywając te dywagacje. Popatrzyłem uważnie na mapę.
- Zgadzam się - kiwnąłem głową. - Na Pojezierzu Krajeńskim prawie nie ma lasów, więc Amerykanie nie będą bali się tam wleźć.
- Pozostaje jeszcze problem zaopatrzenia - przypo¬mniał Jankowski.
- Skoro ma to być jedna bitwa, więc wystarczy, jeśli każdy czołg wyruszy do walki z pełnym bakiem i kompletem amunicji - odpowiedziałem. - Czy można uzupełnić paliwo na stanowiskach wyjściowych?
- Tak, ale to za mało. Musimy znaleźć jeszcze jakiś sposób - powiedział stanowczo Stebnowski. - Pańska teoria wyklucza bieżące zaopatrywanie walczących wojsk.
- Ależ skąd! O tym było w czwartym artykule, który nie zdążył się ukazać. Należy rozwieźć po bańce pali-wa i kilka pocisków do wszystkich gospodarstw rolnych w rejonie potencjalnych działań. Nasze czołgi będą uzu¬pełniać paliwo przejeżdżając przez każdą wieś. Chyba możemy liczyć na patriotyzm ludności?
Stebnowski zmarszczył brwi.
- Trzeba się za to szybko zabrać - oznajmili. On i Jankowski wstali od stołu.
- Czy pelengatory szumu radiowego są już zamonto¬wane na wszystkich czołgach? - spytałem.
- Tego dopilnowaliśmy w pierwszej kolejności - rzekł Stebnowski.
- Konieczny jest również nakaz zachowywania ciszy radiowej aż do chwili bezpośredniego kontaktu z wro¬giem. Nasi mają lokalizować przeciwnika i nasłuchiwać rozkazu ataku. Plutony między sobą powinny zachowy¬wać kontakt wzrokowy.
- Dopilnujemy tego - zapewnił Jankowski.
- jeszcze jedno. Wsparcie lotnicze. Co z nim?
- Wojska pancerne otrzymają je dopiero w chwili roz¬poczęcia natarcia. Do tego czasu oddajemy Ameryka¬nom pełną przewagę w powietrzu - odparł Stebnowski.
- Najlepsze samoloty ukryliśmy równie głęboko jak czołgi - dodał Jankowski.
Obaj generałowie pośpiesznie wyszli z pokoju. Zostałem sam z Moraszczykiem, który wyciągnął pudełko z chorą¬giewkami na szpilkach i zaczął ozdabiać nimi mapę.
- Metoda stara, ale bardziej niezawodna od najlepsze¬go komputera - stwierdził z uśmiechem. Potem załatwił sobie sztywne połączenie telefoniczne ze Sztabem Głów¬nym, nasadził słuchawki na uszy i w ogóle przestał się od-zywać.
Czas mijał, a ja patrzyłem, jak chorągiewki na mapie stopniowo zaczynają obrysowywać coś na kształt worka otaczającego Pojezierze Krajeńskie od południa, wscho¬du i zachodu.
Dwie godziny później nagle zgasło światło. - Zaczęło się - rzekł w ciemności Moraszczyk. Milczał przez chwilę, po czym dodał: - Właśnie rozwalili nam elektrownie Turów, Kozienice i rafinerię w Płocku. Za¬raz włączy się zasilanie awaryjne.
Chyba byłem przygotowany na coś takiego, lecz mimo wszystko poczułem, jak to coś mnie łapię za gardło. Mi¬nutę później istotnie zapaliło się światło, a telewizory zaczęły działać. Moraszczyk znieruchomiał przyciskając słuchawki do głowy.
- Nancy właśnie postawił ultimatum - powiedział po chwili. - Dał nam czterdzieści osiem godzin. Atak na elektrownie był dla podkreślenia wagi orędzia...
Obaj odwróciliśmy się do telewizorów. Właśnie dwie stacje zachodnie pokazywały płonący Płock, jedna rozbebeszone generatory elektrowni Turów, a na pozostałych ekranach królowała ojcowsko zatroskana twarz prezy¬denta Nancy ego.
- Są duże naciski na Niemców, by przyłączyli się do sankcji gospodarczych i udostępnili Amerykanom Ru-gię - mówił Moraszczyk. - Kanclerz Halentz gra na zwlokę i tłumaczy się zaszłościami historycznymi.
- Amerykanie nadstawiają karku za Rosjan, a my za Niemców, niezły pasztet! - stwierdziłem.
Przez cały kolejny dzień nie nastąpił nowy atak. Stacje telewizyjne pokazywały koncentrujące się na Born-holmie oddziały amerykań¬skiej piechoty morskiej, załadunek sprzętu na okręty desantowe i patriotyczne manifesta-cje w polskich mia¬stach. Komentarze mówiły o głębokim zmanipulowaniu naszego społeczeństwa, a od czasu do czasu pojawiał się samotny, ukryty w krzakach polski czołg. W telewizji amerykańskiej wojskowi eksperci demon-strowali naj¬nowsze systemy broni i tłumaczyli dlaczego żadnemu amerykańskiemu żołnierzowi nie stanie się w Polsce krzywda.
Jankowski i Stebnowski nie pojawili się ani razu. Sie¬działem sam z Moraszczykiem, który zajęty swoimi cho¬rągiewkami nie był najlepszym partnerem do rozmowy. Okazało się, że do naszego pokoju przylega całkiem przyzwoity apartament ze wszystkimi wygodami. To był cały obszar, po którym mogłem się poruszać. Tacę z je¬dzeniem o ustalonej porze stawiano pod drzwiami i stamtąd zabierał ją Moraszczyk. W przeciwieństwie do mnie mój opiekun lub raczej strażnik czuwał bez prze¬rwy, co pewien czas łykając jakieś tabletki.
Na dwanaście godzin przed upływem terminu ultima¬tum Amerykanie zdmuchnęli nam nadajniki telewizyj-ne we wszystkich większych miastach i skasowali maszt radiowy w Gąbinie.
- Do trzech razy sztuka... - westchnął ciężko Morasz¬czyk.
Niedługo potem wrócił Jankowski.
- Wszystko wskazuje na to, że będziemy gotowi na czas - oznajmił. - Zrobiliśmy co do nas należało, reszta w rękach Boga i Chaosu.
Chaos zaczął się dokładnie o godzinie zapowiedzianej przez prezydenta Nancy ego. W jednej chwili umil-kła prawie cała łączność radiowa, a czynne radary zostały zniszczone. Nie wiadomo, ile amerykańskich samolotów znalazło się nad Polską, w każdym razie wystarczająco dużo, by nasza obrona przeciwlotnicza mogła zaliczyć kilka-naście pewnych zestrzeleń. Wywołało to konster¬nację amerykańskich mass mediów, bo samoloty były niewykry-walne...
- Jakim cudem zdołali tego dokonać? Strzelali na oślep? - spytałem Jankowskiego. Generał uśmiechnął się.
- Myślę, że mogę zdradzić tę tajemnicę wojskową -stwierdził. - Otóż czasami nawet zupełnie niewykrywal-ny dla radarów i detektorów podczerwieni samolot moż¬na wypatrzeć stojąc na dachu. Kilku amerykańskich do¬wódców planując naloty najwyraźniej o tym zapomniało.
By odegrać się za tę przykrą niespodziankę, Amery¬kanie precyzyjnie odstrzelili pomnik warszawskiej Sy-renki, po czym zabrali się za systematyczne niszczenie obiektów wojskowych na terenie Pomorza Za¬chodniego. Ogromnie ucierpiały tysiące makiet z dyk¬ty i brezentu, ze wstawionymi do środka piecykami typu „koza" jako źró-dłem podczerwieni. W odpowiedzi przeciwnik użył inteligentniejszej amunicji, która z sobie tylko wiadomych po-wodów w pierwszej kolej¬ności zabrała się za karczowanie przydrożnych pła¬czących wierzb.
- Punkt dla chłopaków z wywiadu i wydziału walki elek¬tronicznej! - oznajmił Jankowski, kiedy przestał się śmiać.
- To ich robota? - spytałem.
- Tak. Udało im się przemycić do komputerowego kata¬logu celów opis „standardowego typu maskowania polskie¬go czołgu"...
Jeszcze śmieszniej zrobiło się, gdy po rutynowym bom¬bardowaniu na plażach pomiędzy Kołobrzegiem a Sianożętami zaczęła lądować nieustraszona piechota morska. Greenpeace ogłosił natychmiast listę endemicznych gatun¬ków roślin i zwierząt, zagrożonych amerykańskimi bom¬bardowaniami i rozpoczął globalną akcję protestacyjną pod hasłem ochrony mikołajka nadmorskiego.
Pierwsza przeszkoda militarna czekała na Amery¬kanów dopiero przy trasie Kołobrzeg - Koszalin. Szczęśli-wym trafem na miejscu była akurat ekipa te¬lewizji szwajcarskiej. Na prawym, górnym ekranie w naszym pokoju pojawił się najnowszy model czołgu z rodziny Abramsów. Wóz zgrabnie radząc sobie z przeszkodami terenowymi właśnie dojeżdżał do au¬tostrady, gdy nagle z przydrożnego rowu wylazło coś jak przerośnięty pająk. Miało pół metra średnicy, ty¬leż wysokości i korpus przypominający garnek. Prze¬bierając chyba dziesięcioma wielostawowymi odnó-ża¬mi, z nieprawdopodobną zwinnością pobiegło w stronę czołgu. Jednym susem wskoczyło na pancerz, przy¬warło i eksplodowało. Ułamek sekundy później wybu¬chające paliwo i amunicja zamieniły Abramsa w ziejącą ogniem sko-rupę.
Nie wierzyłem własnym oczom. Tymczasem w polu wi¬dzenia pojawiły się następne czołgi i równocześnie spod ziemi i z krzaków zaczęły wyłazić kolejne samobieżne mi¬ny. Na ekranie rozpętało się piekło. Sądząc po kilku na¬głych skokach i osobliwym znieruchomieniu obrazu szwajcarscy dziennikarze porzucili kamery i uciekli.
- Pajączki nieźle sobie radzą - stwierdził Jankowski z czułością w głosie. Przez chwilę nie mogłem wydobyć z siebie głosu.
- To naprawdę nasze? - wykrztusiłem wreszcie.
- A co pan myślał, że we wszystkich dziedzinach mu¬simy koniecznie być trzecim światem? - odparł ziryto¬wany generał.
- Ależ skąd u nas ten poziom elektroniki?! Wtem co nieco o problemach ze sterowaniem robotami kroczą-cy¬mi. Żeby osiągnąć taką płynność ruchów i zwinność, po¬trzebny byłby procesor o niesamowitej skali integracji... zwłaszcza przy takich wymiarach całości... Nigdy nie byliśmy dobrzy w produkcji procesorów... - myślałem głośno. - To od kogo ta licencja?
- Faktycznie - przyznał Jankowski. - Dłubanie w krzemie nie jest naszą mocną stroną. Dlatego też „pa¬jączkiem" nie steruje elektronika. W każdym razie nie całkowicie.
- A co?
- Wypreparowany system nerwowy pająka korsarza z zapasem pożywki na rok. Jeśli się nie mylę, wykorzy¬stano także instynkt drapieżniczy tego zwierzęcia.
Oniemiałem, a potem dostałem ataku narodowej du¬my. To było cholernie fajne uczucie.
Przestało być fajnie, kiedy wszystkie „pajączki" zużyły się, bo jak dotąd wyprodukowano tylko próbną se-rię, a amerykańska armia dotarła do Białogardu. Tutaj sta¬wiły jej czoła nasze oddziały opóźniające, wyposażone w lekko opancerzone tarpany. Na każdym samochodzie terenowym był kaem, uniwersalna wyrzutnia rakiet przeciw-pancernych i przeciwlotniczych oraz pięciu żoł¬nierzy. To było zbyt mało, by przyhamować potężnie krytą z powie-trza kolumnę najświeższej mutacji Abramsów i transporterów opancerzonych. Nasi chłopcy dali z siebie wszystko, z czego amerykańska telewizja poka¬zywała głównie bebechy. Najwyraźniej po to, by odbić sobie poprzednie wpadki serwowali na maksymalnych zbliżeniach płonące i rozkawałkowane tropy polskich żołnierzy. A mieli z czego wy-bierać. Bez wsparcia z po¬wietrza dwie trzecie tarpanów zostało zniszczonych, za¬nim podjechało na tyle blisko, by zobaczyć przeciwnika. Amerykańskie F-210 i pancerne helikoptery Patton raz po raz wyłuskiwały nasze samochody terenowe. Na szczęście niezupełnie bezkarnie. Ktoś tam za wielką wo¬dą, na widok kolejnego walącego się na ziemię śmigłow¬ca, postanowił przekartkować historię Polski, bo w ko¬mentarzach telewizyjnych pojawiły się pierwsze głosy zwątpienia w błyskotliwy sukces operacji „Zew Demo¬kracji". Na razie jednak były to opinie odosobnione. Amery-kański taran skutecznie zmiażdżył nasze oddzia¬ły oczyszczając sobie drogę aż do Szczecinka. Tylko jed¬na rzecz im nie wyszła. Jakoś dziwnym trafem nie udało się ośmieszyć polskiej armii.
Nadeszła pora, by zastosować w praktyce moją teorię. Był to już piąty dzień w towarzystwie pułkownika Moraszczyka i jego chorągiewek na szpilkach. Łeb mi puchł od oglądania telewizji. Amerykańskie dowództwo do-sko¬nale zdawało sobie sprawę, że pakując się na Pojezierze Krajeńskie włażą do worka utkanego z naszych czołgów, ale o to właśnie im chodziło. Chcieli przyjąć bitwę na na¬szych warunkach i pokazać nam, co są warte amerykań¬skie wartości i pociski przeciwpancerne. By wzmocnić po¬wietrzną osłonę swoich wojsk, ściągnęli na Morze Północ¬ne jeszcze jeden lotniskowiec i więcej samolotów na Bom-holm. Potem spokojnie zajęli Czarne, Debrzno i wolniut¬ko, dwoma kolumnami ruszyli w kierunku Noteci.
Nasze czołgi, rozproszone w lasach nad brzegami Gwdy i Brdy nie wydawały się niebezpieczne. Amery¬kańskie samoloty początkowo próbowały je wyszukiwać i niszczyć, ale siedzący na drzewach snajperzy z ręczny¬mi wyrzutniami przeciwlotniczymi szybko wybili im ten pomysł z głowy. W tej sytuacji Amerykanie poprzestali na zaminowaniu z powietrza wszystkich dróg wychodzą¬cych z lasów i dali sobie spokój. Wyszli z założenia, ze Polacy muszą wreszcie opuścić krzaki i zacząć się kon¬centrować, a wtedy oni zademonstrują światu nowe, śliczne polish jokes. Nawiasem mówiąc wszystkie ame¬rykańskie programy rozrywkowe od kilku dni bazowały na dowcipach o „pijanych polaczkach i ich zardzewia¬łych tankietkach". Bardzo popularny był konkurs pod hasłem „Co robi polski dyktator w krzakach nad Note¬cią?" Wymawiali to „noteka".
[...] Kiedy chorą¬giewki z białymi gwiazdami dotarły na wysokość Sępol¬na, wrócił Stebnowski. On i Jan-kowski spojrzeli na mnie wyczekująco.
- Co z minami? - spytałem.
- Saperzy uporali się z częścią z nich - odparł Steb¬nowski. - Miejmy nadzieję, że większość naszych wozów nie będzie jechać po drogach.
- Zaczynajmy - powiedziałem nieswoim głosem.
Obaj generałowie wybiegli z pokoju.
Kwadrans później nad Pojezierzem Krajeńskim pojawiły się pol¬skie myśliwce bombardujące. Zamiast bomb zaczęły zrzucać setki dziwacznych pakietów wielkości tornistra. Każdy taki pojemnik po upadku na ziemię nadmuchiwał się samoczyn¬nie przybierając postać czołgu. Niewielki, elektryczny silniczek sprawiał, że makieta natychmiast zaczynała pełznąć przed siebie, a reflektor podczerwieni i generator pola ma¬gnetycznego udawały, że ma ona silnik spalinowy i pancerz.
- To pomysł tych wesołków z dowództwa lotnictwa - oznajmił Moraszczyk.
Trzy minuty później w powietrzu zrobiło się gęsto od amerykańskich samolotów. Nadleciały kolejne eska-dry polskich. Z ziemi wyglądało to trochę jak pokaz fajerwer¬ków. I nagle na jednym z telewizorów pojawił się film hard porno. Dopiero po chwili dotarł do mnie głos spikera tłumaczący, że z niewiadomych przyczyn taki właśnie ob¬raz od kilku minut odbierany jest z amerykańskiego sate¬lity szpiegowskiego zawieszonego nad polem walki.
- Drągi punkt dla chłopaków z elektroniki - skwito¬wał Moraszczyk. - Trzeba przyznać, że to największy wyczyn od czasu złamania Enigmy! Na dodatek jest na co popatrzeć...
Gapiąc się na panienkę doznającą orgazmu w równych, trzydziestosekundowych odstępach pomyślałem, że teraz musi się udać!
Potem przyszedł Jankowski z wiadomością, że nieba¬wem wystartują nasze najlepsze samoloty wsparcia po-la walki - Skorpiony pierwszej i drugiej generacji.
- To zostały nam jeszcze jakieś lotniska? - spytałem zdumiony.
- Większość - odpowiedział spokojnie generał. - Na tę okazję mieliśmy przygotowane pływające pasy star-towe, ukryte chwilowo pod powierzchnią niektórych jezior.
Minutę później CNN doniosła, że amerykańscy informatycy rozgryźli wreszcie numer z wierzbami i usunęli szkodliwy plik z katalogu celów. Największą trudność sprawił im fakt, że plik ów miał pewne cechy wirusa kompu-terowego. W każdym razie było już po wszystkim i myślące pociski odzyskały skuteczność.
Chorągiewki oznaczające plutony naszych czołgów przemieszczały się zupełnie chaotycznie. Moraszczyk nie spuszczał oczu z telewizorów. Jednym uchem słu¬chał komentarzy, drugim wiadomości ze Sztabu Głów¬nego. Wrócił Stabnowski. Powiedział, że wszystkie rozkazy zostały już wydane i pozostało tylko czekać. Usiedliśmy i patrzyliśmy na mapę.
- Wyglądało na to, że! wszystko spieprzyłem. Podczas gdy chorągiewki z białymi gwiazdkami formowały równe rubieże obronne, nasze miotały się wokół nich jak pyłki pana Browna. Aż nagle w tym chaosie zaczął ryso¬wać się porządek. Biało-czerwone chorągiewki ułożyły się w coś na kształt pierścienia otaczającego pozycje amery-kańskie. A potem ten pierścień rozmazał się prze¬chodząc w najpiękniejszy na świecie fraktal! Na tyle, na ile Mo-raszczyk mógł go odwzorować na mapie, był to klasyczny fraktal drzewkowy. Od innych tego typu fraktali różnił się tylko tym, że kształtował się od brzegów do środka, czyli odwrotnie niż one. A środkiem krystali¬zacji były tu ame-rykańskie kolumny pancerne!
W komunikatach zaczęto mówić o „rosnącej sile i precyzji polskich ataków". Na ekranach płonęły czołgi nasze i ich. Samoloty jak szalone ścigały się nad polami i dachami do¬mów. Moraszczyk desperacko wypatrywał tabliczek z nazwami miejscowości i terenowych punktów orientacyjnych. Polskie czołgi wchodząc w rejon walk przerywały ciszę ra¬diową, co zwiększało szum w eterze i tym samym przyśpie¬szało rozrost pancernego fraktala. Pominięcie etapu kon¬centracji wojsk spowodowało wydłużenie czasu reakcji wykrycie-zniszczenie celu, w amery-kańskim systemie dowo¬dzenia. Satelita faszerujący komputery sztabowe binarnym pornosem wydłużał ten czas jeszcze bardziej. Tymczasem natarcie fraktalne rozwijało się lawinowo. Amerykańskie centrum dowodzenia, siłą rzeczy powodujące największy hałas radiowy, zostało zaatakowane koncentrycznie ze wszystkich stron na raz. Luź-ne grupy polskich czołgów, zdawałoby się niegodne uwagi, jakimś cudem, tuż przed no¬sem Amerykanów łączyły się w pancerne pięści. To znaczy, cud to był dla nich. W kilku komentarzach użyto nawet sło¬wa „magia". Potem używa-no go coraz częściej... W sztabie na Bornholmie nie wierzono w magię. Dlatego ponad poło¬wa biorących udział w bitwie amerykańskich samolotów szukała rejonów koncentracji polskich sił pancernych...
Trzy godziny po rozpoczęciu kontrnatarcia w trójkącie Więcbork - Wysoka - Nakło n. Notecią wrzało jak w kotle czarownicy. Na mapie polski fraktal systematycznie pożerał amerykańskie pozycje. Piechota morska biła się z właściwym sobie profesjonalizmem, lecz nic nie mogła na to poradzić, że ilekroć jakiś oddział zaczynał inten¬sywnie przez radio domagać się wsparcia, to najczęściej zamiast odsieczy nadjeżdżały polskie czołgi i to z naj¬mniej spo-dziewanego kierunku.
Mimo to bronili się twardo, a ich przewaga w powietrzu stawała się coraz bardziej odczuwalna. Nasze Skor¬piony wykruszały się zastraszająco szybko, a my po pro¬stu nie mieliśmy ich więcej. Swoje robiła też różnica po¬ziomów techniki wojskowej. Walki przeciągnęły się do zmroku i trwały w nocy. Kiedy już wydawało się, że mi¬mo wszystko rozwalimy sobie łeb o mur, ten się nagle zawalił. Około drugiej w nocy amerykańskie centrum dowodzenia przestało jazgotać. Obszar bitwy zaczął przesuwać się na północ. Cofali się!
O świcie weszły do walki niedobitki naszych wojsk spod Białogardu. Byli zbyt słabi by zamknąć pierścień okrążenia, ale Amerykanie ze swym zdezintegrowanym systemem dowodzenia i poszatkowaną łącznością nie byli w stanie się przegrupować. Ich rozbite oddziały, umykające z nadnoteckiego tygla, napotkawszy opór na drodze do morza, stawały i zaczynały domagać się ewa¬kuacji drogą lotniczą. I znowu zamiast helikopterów transportowych często pojawiały się polskie czołgi. Pod Człuchowem nasze T-85 i ich śmigłowce przybyły jedno¬cześnie. Spowodo-wało to cały szereg gorszących scen ro¬dem z ewakuacji Sajgonu przed czterdziestu laty. Miło było popatrzeć, jak porzucając cały sprzęt, wieją uczepieni helikopterów niczym kiście winogron.
Tam, gdzie pomoc nie nadchodziła na czas, amerykań¬scy żołnierze zaczynali się poddawać. Ich pierwsze pyta¬nie po złożeniu broni brzmiało: „Jak wyście to zrobili?" Niektórzy w szoku powtarzali w kółko, że to niemożli¬we, by amerykańska technika mogła zawieść. Dla tych trzeba było szybko zorganizować pomoc psychoterapeutów.
Około dziesiątej rano ustały walki powietrzne, a za¬częło się trzęsienie ziemi w Waszyngtonie. Przedpołu¬dniowe serwisy informacyjne pokazywały bez przerwy płonące Abramsy i kolumny amerykańskich jeńców. Re¬dakcje były zasypywane telefonami od widzów domaga¬jących się, by przerwano emisję tego filmu katastroficz¬nego i podano wreszcie wiadomości z Polski. W Kongresie obudzili się republikanie, a jeden z nich przypo¬mniał, że Ko-ściuszko też miał tytuł Naczelnika Pań¬stwa. Prezydent Nancy podobno złapał ciężką grypę.
W Europie Rada Starców z Brukseli uchwaliła rezolu¬cję wskazującą, iż pobicie Amerykanów było czynem głę¬boko niesłusznym. Brytyjski minister spraw zagranicz¬nych oderwany przez dziennikarzy od porannej herbaty bredził o polsko-amerykańskiej granicy pokoju na Note¬ci. Zaraz potem BBC zapowiedziała sensacyjną relację z polskiego centrum dowodzenia, w którym zastosowano alternatywne metody kierowania wojskami...
Na ekranie pojawił się pokój sztabowy z rozłożoną na stole mapą Pojezierza Krajeńskiego, nad którą pochy-la¬ło się kilku czubków z różdżkami, wahadełkami i bardzo mądrymi minami. W kącie siedział czarno ubrany facet z oczami wybałuszonymi jak przy chronicznym zatwar¬dzeniu i raz za razem wbijał długie szpilki w woskowy model najnowszego typu Abramsa. Pod ścianą podska¬kiwał szaman w powłóczystych szatach i rytmicznie uderzał grze-chotką o własną głowę. Wokół tego panopti¬kum krążyło kilku generałów. Gdy któryś z „ekspertów" zaczynał im coś tłumaczyć, przytakiwali, z powagą.
- Co to jest, do diabła? - nie wytrzymałem.
- Chyba nie sądzi pan, że naprawdę powiemy im, jak to zrobiliśmy? - odparł Stebnowski. - Niech pan po-myśli - uśmiechnął się - ilu teraz specjalistów od New Age będzie musiał zatrudnić Pentagon? To lepsze od bom¬bardowania...
- A niech was!
- Oczywiście liczymy na pańską całkowitą dyskrecję - dodał Jankowski. - Tego nie może pan opisać w „Ob-le¬śnych Nowinkach .
- Ma się rozumieć. Czy mogę już iść do domu?
- To jeszcze nie koniec - rzekł Stebnowski..
Rzeczywiście, to nie był to koniec. O godzi¬nie szesnastej pięć Polska wypowiedziała wojnę Danii za współ-udział w agresji. Kwadrans później trzy nasze myśliwce bombardujące typu Halny zaatakowały Ko¬penhagę. Dwa dokonały precyzyjnego bombardowania centrali sterowania światłami ulicznymi. Trzeci zdemo¬lował browar Tuborg. Obfita piana wypływająca przez okna dymiącego browaru, sądząc z komentarzy, zrobiła na tubylcach wrażenie nie mniejsze niż grzyb atomowy. Supernowoczesna centrala sterowania światłami ulicz¬nymi, oparta na procesorach logiki rozmytej, trafiona czterema rakietami, doznała kompletnej schizofrenii. Ruch uliczny w Kopenhadze oraz na całej Zelandii zo¬stał sparaliżowany. Punktualnym i sumiennym Duńczy¬kom świat zawalił się na głowy.
Polskie samoloty, by uniknąć starcia z amerykański¬mi, podczas dolotu i drogi powrotnej kryły się w nie¬mieckiej przestrzeni powietrznej nad Uznamem i Rugią. Niemcy zareagowali na ten incydent notą dyplomatycz¬ną utrzymaną w tonie łagodnej perswazji.
- Jo, jo, żeby mi to był przedostatni raz... - Stebnowski bardzo udatnie naśladował piwny baryton kanclerza Halentza.
Duńska obrona przeciwlotnicza została zaskoczona, gdyż o godzinie szesnastej obsługa radarów skończyła pracę i poszła do domów. Amerykański satelita, jakby się kto pytał, nadal emitował trzydziestosekundowego pomosa wpędzając zamorskich speców od elektroniki w myśli samobójcze.
Trzeba uczciwie przyznać, że przeliczyliśmy się, jeśli idzie o duńską królową. Zacna staruszka osobiście objꬳa dowództwo nad armią i w ciągu kilku godzin z miasta wariatów, jakim stała się Kopenhaga, zrobiła znowu stolicę państwa. Zmobilizowała to, co było pod ręką i zwróciła się o pomoc do sojuszników z NATO. Niestety, tak się złożyło, że tym, czym akurat mogła dysponować królowa Małgorzata, były dwie bliźniacze Homoseksualne Bry-gady Powietrzno-Desantowe, lesbijska i gejow-ska. Ta druga sześć godzin po ogłoszeniu alarmu miała już sześć-dziesięcioprocentowy ubytek etanów etatowych w wyniku dezercji. Brygada lesbijska stawiła się w kom¬plecie, ale zgodziła się wyruszyć do walki tylko pod warunkiem, że zostanie wyposażona, w bomby atomowe i pierwszym celem będzie Warszawa. Tymczasem Niem¬cy milczeli, a Francuzi zareagowali na sytuację masowymi demonstra-cjami pod hasłem „Nie chcemy umierać za Kopenhagę". Rosyjska mafia spełniła swe groźby i sprzedała pluton do Pakistanu, w wyniku czego Ame¬rykanie natychmiast przestali zajmować się problemem demokracji w Polsce. Gdy wyszło na jaw, w czyim fak¬tycznie interesie amerykańscy chłopcy, brali w skórę nad Notecią, Kongres pod presją opinii publicznej zabronił Nancy emu jakichkolwiek działań zbrojnych w Europie. Wylani z kąpielą Duńczycy zosta-li na lodzie i zaczęli się intensywnie zastanawiać, kto właściwie i po co zapisał ich do NATO? W końcu zgodzili się na niemiecką media¬cję w celu załagodzenia konfliktu z Polską.
- Nieźle narozrabialiśmy - mruknąłem do Stebnowskiego. - Amerykanie dostali po łapach, NATO okazało się warte funta kłaków, a jedynym państwem mającym coś do powiedzenia w Europie stały się Niemcy. Czy o to nam chodziło?
- Nie warto płakać nad rozlanym mlekiem - odpowie¬dział generał. - Trzeba będzie przywyknąć. Chyba nie sądzi pan, panie Tomaszewski, że to, co było do tej pory, będzie trwać wiecznie? Historia nigdy się nie kończy.
Konrad T. Lewandowski
Warszawa, styczeń 1995 r.


Wrzosek dawał link do tego chyba ze dwa lata temu

Wrzosek dawał link do tego chyba ze dwa lata temu

...i to ze dwa, albo i trzy razy.

Ogólne opowiadania Lewandowskiego dotyczące perypetii redaktora Tomaszewskiego =mistrz.

Temat jednak raczej mało rozwojowy. Damy mu parę dni szansy, a jeśli nic z niego ciekawego nie wykwitnie, to kłóda i do dołka.

Zdrówka życzę
to opowiadanie czytalem w "nowej fantastyce" chyba 10 lat temu. Ale moge sie mylic o rok albo 2 mam chyba jeszcze ten numer u rodzicow nach Breslau.




Ogólne opowiadania Lewandowskiego dotyczące perypetii redaktora Tomaszewskiego =mistrz.
Przewidział w "Pacykarzu", że nakręcą Misia 2 , co się wówczas wydawało śmieszne...
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl
  •  

    Powered by WordPress dla [WIEĹťA WIDOKOWA JAGODA]. • Design by Free WordPress Themes.

    Drogi uzytkowniku!

    W trosce o komfort korzystania z naszego serwisu chcemy dostarczac Ci coraz lepsze uslugi. By moc to robic prosimy, abys wyrazil zgode na dopasowanie tresci marketingowych do Twoich zachowan w serwisie. Zgoda ta pozwoli nam czesciowo finansowac rozwoj swiadczonych uslug.

    Pamietaj, ze dbamy o Twoja prywatnosc. Nie zwiekszamy zakresu naszych uprawnien bez Twojej zgody. Zadbamy rowniez o bezpieczenstwo Twoich danych. Wyrazona zgode mozesz cofnac w kazdej chwili.

     Tak, zgadzam sie na nadanie mi "cookie" i korzystanie z danych przez Administratora Serwisu i jego partnerow w celu dopasowania tresci do moich potrzeb. Przeczytalem(am) Polityke prywatnosci. Rozumiem ja i akceptuje.

     Tak, zgadzam sie na przetwarzanie moich danych osobowych przez Administratora Serwisu i jego partnerow w celu personalizowania wyswietlanych mi reklam i dostosowania do mnie prezentowanych tresci marketingowych. Przeczytalem(am) Polityke prywatnosci. Rozumiem ja i akceptuje.

    Wyrazenie powyzszych zgod jest dobrowolne i mozesz je w dowolnym momencie wycofac poprzez opcje: "Twoje zgody", dostepnej w prawym, dolnym rogu strony lub poprzez usuniecie "cookies" w swojej przegladarce dla powyzej strony, z tym, ze wycofanie zgody nie bedzie mialo wplywu na zgodnosc z prawem przetwarzania na podstawie zgody, przed jej wycofaniem.