X
ďťż
Nomeansno

WIEĹťA WIDOKOWA JAGODA

Zespół przed którym długo się broniłem, ale w końcu pokochałem. Kiedyś zespół kultowy i legendarny, dziś raczej już tylko zapomniana legenda. A szkoda, bo trzymają się zaskakująco dobrze. W swoim opisie pominąłem koncertówki, których słucham niewiele i płytę z Jello Biafrą, którą zapewne później omówię oddzielnie - bardziej to jednak płyta Biafry, niż NMN

Look, Here Come The Wormies/S.S. Social Service (SP - 1980)

Niestety nie słyszałem...


Betrayal Fear Anger Hatred (SP - 1981)
***1/2

Cztery słowa w tytule i 4 piosenki. Pierwsza, "Try no stutter" to wesoły, brudny rock'n'roll, punkowy bardziej w formie, niż w treści, w refrenie i zwrotkach, z minimalistycznym przejściem między zwrotami, granym na jednym, tłumionym akordzie do szybkiej, punkowej perkusji. Tu słyszymy klasyczny, rockowy skład, sekcja rytmiczna, gitara, wokal. Drugi numer, "I'm all wet" trwa o sekunde krócej niż pierwszy, ogólnie jest do niego dość podobny, typowy rockowy kawałek, brudny, garażowy i hałaśliwy. Trzeci numer to zaskoczenie i killer zarazem. Radosny muzycznie, szybki i wpadający w ucho "Approaching zero", z pianinem zamiast gitary i gościnnym genialnym solem saksofonu, a także kilkoma innymi instrumentami dętymi - zapada w pamięć i zapowiada trochę rewolucję, jaka czeka nas na następnej płycie. Ale zanim o tym, co wydarzyło się na pierwszym albumie Nomeansno, jeszcze o czwartym utworze, zamykającym singla, czyli "Forget your life". Muzycznie jest to całkowite zaprzeczenie poprzednika. Oparty tylko na wolnym, ciężkim i dołującym riffie gitary, z równie dołującym tekstem...Tak cholernie plastyczna muzyka, że bałbym się jej słuchać w depresji. Tu pierwszy raz pojawia się coś, co dla mnie stanowi o sile zespołu braci Wright - muzyka idealnie korespondująca z nastrojem tekstu i stanowiąca z nim jedną, nałądowaną emocjami aż do bólu, całość.


Mama (1982)
****1/2
Dziwny debiut jak na zespół punkrockowy, wolta porównywalna tylko z płytą Bad Religion "Into the unknown", ale o ile BR swojej drugiej płyty się wstydzi i nie ukazują się żadne wznowienia, o tyle Nomeansno wstydzić się nie ma czego. Przed "Mamą" zespół wydał punkowego singla, zaś płyta pełnometrażowa ma sporo wspólnego z jazzem, trochę z funkiem, z punkrockiem zaś nic prawie. Podstawowy skład instrumentów to gęsta i bogata perkusja, spacerujący bas i rozklekotane, trochę psychodeliczne pianino. Psychodelią atakuje pierwszy kawałek, mieszajac ją w idealnych proporcjach z niepokojem. Ten niepokój czasem jest dominujący, czasem podskórny, ukrywa sie pod powierzcnią kawałków, spotykając tam dziką, pulsująca energię. O ile pierwsze "Living is free" nie wskazuje na punkowe pochodzenie zespołu, o tyle już drugi kawałek mógłby spokojnie być zagrany w wersji jazzcore'owej, gdyby tylko zespół pokusił się o ostre gitary. Na tej płycie ich jednak nie ma. "Red devil" to trochę jakby zapowiedź późniejszego stylu zespołu, ale znów ze szczątkową tylko rolą gitary. Gęsta perkusja, gęsty bas i histeryczny wokal z narzuconym pogłosem tworzą sugestywny klimat nocnego koszmaru. Zespół nie chce na szczęście wpędzić fanów w paranoję, więc następny utwór przynosi pewne uspokojenie, "Mama's little boy" nie jest tak duszny i ponury, choć optymizmu też w nim niewiele. "We are the chopped" podobne jest trochę do pierwszego utworu, choć mniej tu pianina, pojawia się za to ładny, melodyjny refren i dyskretne klawisze w tle. Jest prawie przebojowo. I tak zostaje, bo "No sex" jest nawet, pozornie, wesołe, funkowe, rapujące, szybsze od wcześniejszych kawałków. W "Rich guns" znów dość wesoło, sympatyczny bas i zabawny wokal, do tego ciekawie gra cisza. Najbliżej tu do punkrocka, ale znów brak gitar. "No rest for the wicked" miesza zaś punkowe i funkowe szaleństwo. Gitary znów brak, ale spora porcja blach tworzy ścianę dźwięku w szybszych fragmentach. Własciwą "Mamę" kończy piękne "Living in detente", melodyjne, miłe dla ucha, bezczelnie przebojowe. Znów sekcję rytmiczną uzupełnia pianino, tym razem lekkie i swobodne. Oprócz pianina słyszymy też klawiszowe solo i trochę niepokojących dźwięków, narastających w kakofonię przywodzącą na myśl "Drugie elektryczne nożyce" Kultu. Później niepokojące wyciszenie i powrót do melodyjnego refrenu.


You kill me (1984)
**1/2
Powrót gitary to pierwsze, co rzuca się w uszy. W pierwszym kawałku, "Body bag" jeszcze wszystko jest, jak na "Mama", tyle tylko, że zamiast pianina, słychac właśnie gitarę, dość oszczędną jednak. Reszta instrumentów zachowuje się tak, jak w spokojniejszych fragmentach debiutanckiej płyty. Klimat dość ponury. Zmianę przynosi "Stop it". Szybciej, choć dalej ponuro, jednak tu energia już nie chowa się gdzieś w tle, jest na pierwszym planie. Wokal wykrzykuje krótkie komunikaty będące rozwinięciem tytułu, a okrzyki dodatkowo podkręślane są mocniejszymi uderzeniami w struny gitary. "Some bodies" raczej męczy, "Manic depression" też nie daje oddechu. Totalny chaos, kilka wokali naraz, gęsty, tym razem przesterowany bas i mocna perkusja. Po chwili taneczna ale i bezduszna. Nagle wesoło śpiewana melodyjka. Znów chaos... To ostatni numer - Paradise. Niezbyt lubię ten materiał, choć wiem, że ma swoich zwolenników. Dla mnie jednak za dużo tu hałasu i chaosu, nie wracam do tej płyty, to samo tyczy się następnej, która zresztą funkcjonuje na rynku jako całośc wraz z tą.


Sex mad (1986)
***1/2

Zaczyna się całkiem przyjemnie utworem tytułowym, punkowa jazda z niepojącą gitarą, bliska tego, co w twórczości kapeli najlepsze, choć to jeszcze nie to. Drugi na płycie "Dad" to chyba najczęściej kowerowany utwór NMN, grany między innymi przez SLE i, z przetłumaczonym tekstem, przez Kolaborantów (zresztą ich wersję usłyszałem najpierw). My też nagraliśmy kiedyś ten kawałek. Wstrząsający tekst o przemocy rodzinnej pisany z pozycji chłopca, który słyszy jak ojciec bije matkę i gwałci jego siostrę, sam zaś czeka, aż przyjdzie jego kolej, próbując jakoś powstrzymać ojca... Muzyka to zaskakująco prosty punk, nie zagłuszajacy jednak przekazu. Jeden z sześciogwiazdkowców. Po nic nie wnoszącym, instrumentalnym "Obsessed" mamy kolejny mocny, podwójny punkt. Perkusyjno-krzyczane "no fgnuikc" przechodzące płynnie w punkowe "Love thang", z połamaną perkusją, prostym riffem i przesterowanym głosem. Razem oba kawałki nie wyróżniały by się pewnie, ale połączone w całość zabijają. Potem nie jest już, jak dla mnie, tak fajnie. "Dead Bob" trwa 6 minut, w pewnym momencie całkiem ciekawie rozkreca w ostrą galopadę. "Self Pity" trochę przypomina klimaty z "Mamy" zwłaszcza wokalnie, choć i tu nie brak czadowych fragmentów. "Long days" jest na tyle podobne, że można nie zauważyć zmiany kawałków. "Metronome" też nie zmienia klimatu, choć nosi pewne znamiona i przebojowości i hymnowości nawet. Ale przebojowość jest tu oczywiście pojęciem umownym, ograniczone znów do sekcji rytmicznej instrumentarium utrudnia odbiór dla typowego słuchacza. Gitara wraca w "Revenge". Tu jest wolniej, dość klimatycznie i całkiem melodyjnie. Na koniec punkowa wersja "no fgnuikc", pod zaskakującym tytułem "no fkuicgn" i spokojne "Hunting the she beast".



The day everything become isolated and destroyed (1988)
*****

Tak naprawdę to dwie płyty, wydane w jednym roku, wznowione później na jednym kompakcie. Materiał jest jednak spójny, a zaczyna go tytułowy utwór z pierwszej płyty, "The day everything become nothing". Tu już styl zespołu jest w pełni zdefiniowany, a zarazem trudny do zdefiniowania. Pierwszy kawałek to mocna, rytmiczna do bólu perkusja, prosty, również bardzo rytmiczny bas i oszczędna gitara, również pełniąca raczej rytmiczną funkcję. Zaś tekst jest kolejną ponurą wizją. Kawałek kończy sie wrzaskiem, by płynnie przejść w "Dead souls", punkową pigułę, krótko i na temat. Kolejna pozycja to nagrane na nowo, trochę bardziej komunikatywnie niż pierwotnie, "Forget your life". W tej wersji cały czas grają wszystkie instrumenty, lecz reszta jest tak samo cięzka, ponura i mroczna, jak oryginał. Co dalej? Funkowe "Beuty and the beast", tu
znów trochę klimatu "mamy", zresztą on będzie się przewijał przez wszystkie płyty. Różnica jest taka, że teraz gitara wybija się na samodzielność i ma całkiem sporo do powiedzenia. za to w następnym "Brother rat" zostaje tylko perkusja i dwa wokale, a bracia Wright na dwa głosy śpiewają, no, zgadnijcie o czym... Gdzieś po dwóch minutach zaś pojawia się bas i przez siedem minut słuchamy drugiej części tego utworu, zatytułowanej "What Slade says". W części pierwszej melodyka jest raczej
optymistyczna, tu zaś oszczędnie ponura. Oprócz basu słychac coś jeszcze, coś cichego i nieokręslonego, być może po prostu jakiś pogłos, potęguje to niesamowite wrażenie. A w 4 minucie wreszcie budzi się gitara, bardzo jednostajna, narastająca. Szaleństwo nie trwa długo, wraca spokojniejszy motyw. Całość trwa 9 minut i nie jest to jeszcze najdłuższy utwór na płycie. Po piosence o toksycznych relacjach braterskich zespół pozwala złapać oddech przy "Dark ages", utworze, który kojarzy mi się z The Police, dośc przyjemnym, rockowym i zaskakująco klasycznym. Oczywiście długo tak być nie może, więc już "Junk" to inny klimat, choć i tu pojawia się chwilami ładna, klasyczna gitara. Całośc jest jednak niepokojąca i połamana. Jednak to chyba najsłabsza pozycja na płycie. Ciekawsze jest następne "And just sad", z początku senne, trochę przypominające Sonic Youth, później zaś punkowe. I dalej przypomina mi Sonic Youth. Drugi utwór tytułowy "Small parts isolated and destroyed" zaśpiewany jest myląco na luzie i wręcz wesołkowato, muzyka też może zmylić. Przynajmniej na pocz.ątku, gdyż mamy do czynienia z kolejnym pesymistycznym manifestem, którego tłumaczenie znajduje się na polskiej, nieoficjalnej stronie zespołu. Utwór trwa 9 minut, a jednak się nie dłuży. A gdy już się skończy dochodzimy do jednego z tych kawałków, które dla mnie wymykają się wszelkiej ocenie. "Victory". Świadectwo rozpaczliwej próby zachowania wiary wobec narastających przeciwności i kolejnych upadków.


When I set out on this journey I thought it would never end
When I started down that road I could not see the end
And when I took that first step I fell in so deep
And all those things that were so hard-won I thought I would always keep
Now what do you think I see standing like a wall in front of me

Defeat, not victory
Defeat, not victory
Defeat, not victory

chorus:
So what are you going to do? Die?
No you gonna lay down and die?
No I will not admit defeat I will not admit defeat
I will see victory
Pride and deceit have choked my life like weeds
And I lost sight of what I really had what I really need
And all the things I should've valued
I gave away for a prayer and a song
And now when I reach out for them they are gone
Now you know what I see standing in front of me
Like a headstone a fucking monument to human misery

Defeat, not victory
Defeat, not victory
Defeat, not victory

chorus:

Do I have any friends here?
I can't see are any of my friends here?
I can't see what about you?
Will you be a friend to me?
What about you? Will you be a friend to me?
I've got a question to ask you and then you can ask it of me
It's a simple request and then you can make it of me
Can you forgive me? Can you see what will be?
Is it victory?

Now I can't show you all the things I ve seen
And I can't make you feel anything
Certainly not what they meant to me
And someday I know, no matter how hard we try
We are all going to have to lay down and die
So maybe I should just tell you what I hope and believe
For every defeat there will be a victory
For every defeat there will be a victory in defeat,
victory


Słucham tej piosenki w najgorszych momentach swojego życia i zawsze mi pomaga. Mimo prostej muzyki, nigdy się też nie nudzi. Z zamyślenia, nieuchronnego przy "Victory" wyrwie nas kolejny punkowy killer. "Theresa, gime me that knife". Dwie minuty czadu, jednak bez zapominania o dużych umiejętnościach, dają powalający efekt. Potem jednak zespół, jedyny raz na tej płycie, przesadza - "real love" ciągnie się prawie 10 minut, choć w przyszłości okaże się, że można go zagrać trzy razy szybciej. Ale i ta wersja ma swój urok.Tyle, że traci go gdzieś po 5 minutach. Na szczęście na koniec płyty zespół zostawił jeszcze jedną perełkę, smutne, ale bardzo ładne "Lonely", prawdziwy i bardzo gorzki utwór. Długo identyfikowałęm się z podmiotem lirycznym...

You tell me I should not be all by myself,
That's good advice
I'll hum a tune and break the ice 'cos I m lonely
Everyone looks good to me
But I m afraid that I can see that good intent and honesty do not redeem stupidity
When all is said and all is done
You either know or down you go into the pit of shallow wit with all the other hypocrites
You're not bad, you're not good
You're a solid block of wood
You have eyes but cannot see why I despise your company
I am lonely
People come, people go
They put on their little shows
See them laugh, see them cry
See them live their little lies
I'm alone with you and I m lying too
I'm alone with you and you're lying too
Oh, we are all liars and that's all that's true
I'm alone with you I m alone with you
I'm lonely lonely lonely just a lonely guy.
Yup, that's me...



Wrong (1990)
******
Chyba najbardziej znana płyta w Polsce, również dlatego, że kilku kmuzyków znanych polskich zespołów często pokazywało się w koszulkach z jej okładką, a Acid Drinkers nagrało kower "Oh no! Bruno". Szczytowy moment w twórczości zespołu i w jego popularności, przynajmniej u nas. Świetne brzmienie, świetna muzyka. Zaczyna się punkowo/szalonym "It's catching up". Taka jest zresztą na tej płycie recepta na muzykę - mieszanka punkrocka z nieokiełznanym szaleństwem skomplikowanych przejść i kakofonii. "The tower" przetacza się po słuchaczu jak walec, wokal osiąga pełnię emocji, tym samym emocjom już na stałe zostają podporządkowane wszystkie instrumenty. Póżniej znane słuchaczom "Zgrzytu" z dżingla "Brainless wonder", praktycznie instrumentalny numer, pełen dzikiej energii. Słowa pojawiają się dopiero pod koniec, a zaraz potem kolejna połamana jazda - "Tired of waiting", z początku zwykły punkowy kawałek, ale szybko zmienia sie on w rytmiczne szaleństwo. Podobnie jest w "Stacktacking", opartym w dużym stopniu na pojedynczych gitarowych akordach jako podstawie rytmu. Później zaś mamy też trochę myląco łagodnego funku. Ten numer jest jednak krótki i jest raczej przerywnikiem. Dużo więcej dzieje się w następnym "The end of all things" - szybkie punkowe tempo kontrastuje z wolnym śpiewem, pojawia się tu na równych prawach również wokalistka, szaleństwo stopniowo zaś narasta, choć tu wciąż pozostaje pod kontrolą. Numer stopniowo się wycisza, by ustąpić miejsca pozornie głupkowatemu "Big Dickowi", szybkiemu, funkowemu numerowi, opartemu tylko na sekcji. Potem zaskoczenie. "Two lips, two lungs and one tongue" to niby bardzo prosty punk, ale nagle się po prostu urywa, zostają tylko smutne, pojedyncze jęki gitary, a po chwili znów atak.Kolejne na płycie "Rags and bones" na początku w dużym stopniu opiera się na pochodzie basu, gitara pojawia się głównie w refrenie. Potem zaś mamy mroczny transowy przerywnik z tłumieniem strun. Później zaś jeden z moich ulubionych tekstów
"if i could choose to believe or not to believe you know i would choose not to if i could choose to believe or not to believe you know i would choose not to but i can't choose" . Później wspomniany juz "Oh no! Bruno", niesamowicie przebojowy, szybki, punkowy numer. Dużo melodii, dużo humoru. Koniec płyty jednak znów jest ponury. Łagodne, spokojne "All lies", melodycznie kojarzące się z klimatem świątecznym, mówiące o samotności i porzuceniu "Life in hell", wreszcie długie, siedmiominutowe "I am wrong". Ten ostatni kawałek oparty jest w dużym stopniu na linii basu przywodzącej na myśl "california Uber Alles" Dead Kennedys, ale rozwija się w całkiem innym kierunku.


0+2=1 (1991)
***1/2
Do tej płyty długo nie mogłem się przekonać, zapewne dlatego, że przy pierwszych przesłuchaniach wydaje się być o wiele mniej przebojowa niż płyty wcześniejsze. Mniej tu melodii, co czyni materiał trudniejszym w odbiorze. Przekonałem się do niego dopiero wtedy, gdy przez jakiś czas była to jedyna kaseta, którą miałem do dyspozycji. Zaczyna się myląco, bardzo hiciarskim "Now", który jest jednocześnie jedynym szybkim, punkowym kawałkiem w tym zestawie. Drugi w kolejności "The fall", to muzyka brzmiąca jak zagubiony utwór z "Wrong" i kolejny ponury tekst o miłości. Ten numer też jest na swój sposób przebojowy, pojawia się dość częsty w twórczości Nomeansno motyw łączenia niepokojącej i ciężkiej muzyki z wręcz taneczną perkusją. Ten patent sprawdza się zawsze. Trzeci utwór, tytułowe "0+2=1" jest tak dziwny jak tytuł. Połamany rytmicznie pochód basu, takaż perkusja i cedzony powoli tekst. Nie musze chyba dodawać, że całość jest mocno upiorna. Potem znów powrót w rejony "Wrong", w "Valley of the blind" pojawia się też punkowy refren, jednak na tyle krótki, że nie zmienia raczej pesymistycznego wydźwięku muzyki. Potem dalej ponuro i strasznie... "Mary"to 6 minut ni to ponurego funku, ni to po prostu apokaliptycznego walca. Jakby tego wszystkiego było mało, wokal miejscami lekko zaczyna przypominać Danziga. Trochę więcej życia jest w następnym "Every day I start to ooze", szybsza muzyka i szybszy, mieszany wokal, pojawia się też taneczna wstawka z pogranicza ska (gitara) i disco (klawisze i wokal), wesołą melodyjka na gitarze, a wszystko prowadzi do radosnego wymienienia dni tygodnia: "Unday Noneday Useday Buttugly Whoreday Painday SPLATTERSDAY SPLATTERSDAY YOU DUMB FUCK". Pozorna wesołkowatość nie kończy się wraz z kawąłkiem, bo podobnie dzieje się w "When Putting It All In Order Ain't Enough". Choć tu wyluzowaną, a nawet niechlujną swobodę zwrotek równoważy ponure przejście i spokojniejsza, wyciszona końcówka. jedyny na płycie utwór instrumentalny, to wygłup - zagrana na przyspieszonych obrotach wariacja na temat muzyki z kawałka "The day everything become nothing", zatytułowana "The night nothing become everything". Znów szaleństwo, zarażające sąsiedni kawałek, nawalany rytmicznie i jednostajnie "I think you know". A potem, gdy już słuchacza powalą na ziemię rytmiczne i bezlitosne uderzenia, kolejny walec wgniecie go w ziemię. "Ghost" zaczyna się ciężko i wręcz metalowo, by póżniej zamienić się w muzykę niepokojącą, świetnie korespondującą z tytułem, a później kakofoniczny refren. W spokojniejszych momentach sporo niepojących blach, dzwonków i innych dziwnych perkusjonaliów potęguje nastrój grozy, ale nie ma w tym cienia tandety, której ciężko nieraz uniknąć przy budowaniu podobnego klimatu. Na koniec "Joyfull reunion", znów podobne do rzeczy z poprzedniej płyty, a nawet podobne trochę do ostatniego na niej "Wrong". Płyta jako całość męczy, niestety, przynajmniej mnie. Wracam do niej rzadko, ograniczając się na ogół tylko do "Now".


Why do they call me Mr. Happy? (1993)
****
Kolejna trudna płyta, choć jednak więcej tu powietrza. I pierwsza, na której nie ma prawie w ogóle punkrocka. Zaczyna się kawałkiem w starym stylu, "Land of the living", opartym na basowym pochodzie. Pojawia się też dawno nie słyszane pianino. Drugi na płycie "The river" to dla mnie najważniejszy, obok "Victory" utwór Kanadyjczyków. Tutaj nie ma już żadnej nadziei. Wolna, gęsta muzyka i wolny, melodyjny i czysty wokal obrazują stan całkowitej desperacji, podkręślanej od czasu do czasu krzykiem. Utwór przerażający, straszny a zarazem piękny.


When I speak the words I repeat
Are lost within this roaring
And when I call your eyes turn to me
But what are they exploring ?
Hidden shapes that pass fast away
Upon the waters streaming
And what I see I just cannot say
There is no one to heed me

I could say that I am sorry
But what forgiveness lies before me ?
In the river

Those who know me know all too well
All my sins and failings
But brother dear, how could I tell ?
The course that I was sailing

In the flood, before my eyes
I see the face that I despise
In the river

It's mine, it's mine
Drifting far away

I can see you're not very strong
As the current sweeps you past me
And I can see your head going down
As helpless your cries find me
"Help me! Save me! Lend me a hand!
Pull me out! Pull me out!
Save me! Save me! Give me your hand!
Pull me out! Pull me out!"

I would save you, give my life
But it's already sacrificed
To the river

It's gone, it's gone
Drifting far away

Mothers tell your children the truth
Don't hide the fate that's waiting
When you're born you start to drown
There's no help, no safety

First a gift of love is given
Then the winds rise, the sails are riven
On the river


...na tej płycie weselej nie będzie. "machine" jest muzycznie całkiem miłe dla ucha, trochę przypominające starsze "Lonely", ale tekst niewiele optymistyczniejszy od poprzedniego. Troche życia pojawia się w "Madness and death", znów jednak tylko w muzyce i tylko na chwilę. Instrumentalny "Happy bringe" nie wnosi niczego, "Kill everyone now" wnosi fajny tytuł i ciekawą linię wokalu, przerywaną kolejną przygniatająca kakofonią, po której z kolei demoniczny głos Pana Szczęśliwego wyśpiewuje tytułowe polecenie. Robi się strasznie, nagromadzenie złych emocji osiąga poziom, jakiego nie było nigdy wcześniej. Powoduje to, że praktycznie nigdy nie słucham również tej płyty w całości. Lepiej ją sobie dawkować. Dlatego też lepszym nośnikiem w tym przypadku jest kaseta. Drugą stronę tejże otwiera "I need you" - nareszcie coś normalniejszego, choc oczywiście smutnego. Muzyka znów oparta raczej na sekcji,chwilami przypomina Sonic Youth, gdy już odezwie się gitara. I tu wreszcie pojawia się odprysk punk rocka, choć niestety nie trwa on za długo. Później ekologiczne "Slowly melting" - i tu nareszcie więcej oddechu, muzyka całkiem sympatyczna, linia wokalna raczej optymistyczna, można wreszcie trochę odpocząć. Przy "Lullaby" odpoczywamy dalej, zespół pozwala nam zebrać siły przed ostateczną konfrontacją z Mr.Happy'm. Jego nadejście zwiastują znane dobrze z twórczości innego zespołu okrzyki "We care a lot". "Cats, sex and nazis" udaje kawałek zagrany na luzie i zabawowy, jednak tekst nie pozostawia złudzeń. Drugi najmocniejszy punkt tej płyty i przebój czad-party w Hybrydach. W utworze ukrytych jest jeszcze kilka smakowitych cytatów z historii muzyki. I tekst...
"...i spy with my lizard eye and everything i say is a lie and what about you ? what will you do ? when the sound of my voice touches you when you hear me say, "this is true." and the sounds of my voice touches you this is true, this is true the sounds of my voice touches you this is true, this is true ! this is true, this is true !"


One man down and two to go, Mr. Wright and Mr. Wrong (1994)
****

To nie jest regularna płyta NMN, a składanka, bardzo chaotyczna, zawierająca kawałki z różnego okresu działalności zespołu, z niesamowitym rozrzutem zarówno stylistyki, jak i brzmienia. Jeden kawałek nie jest nawet sygnowany nazwą zespołu, a podpisany przez Hanson Brothers - poboczny projekt braci Wright. We wkładce zespół podaje datę powstania każdego utworu, a nawet jego gatunek. Mamy balladę, mamy "white man blues", mamy rocka, i sporo punk rocka. Ta płyta nareszcie pozwala fanom na trochę optymizmu. Niektóre fragmenty są wręcz radosne ("Victoria", "Remember"), niektóre dziwaczne ("Baldwang must die", "Widget"), jeszcze inne zaś to podróż do prehistorii grupy ("Cannada is pissed"). Mamy też patetyczną, porywającą balladę "This wound will never heal". W czasy "Wrong" przenosi nas "Red on red", w trochę późniejsze "Who fucked who", później znów cofamy się w przeszłość, "Pigs and dogs" to klimat i brzmienie "Sex mad". "more ICBM's" to jakby punkowy odrzut z "Mamy", nie ma w nim gitary, jest pianino, a i tak mamy do czynienia z szalonym, młodzieńczym punkrockiem. "Blinding light" to znów czasy "Wrong". Dziwne jest "I'm doing well", blues zagrany, co nietypowe dla tego zespołu, na gitarze akustycznej. To chyba jedyny przypadek użycia tego instrumentu w twórczości braci. Dostajemy jeszcze szybką wersję "Real love" - fajniejszą od oryginału, z trochę karykaturalnym wokalem. Jest jeszcze jeden blues, "Sitting on the top of the wordl", tym razem zagrany z kolei z towarzyszeniem samego basu. Cała płytę spina klamra w postaci wrzasków dziennikarza muzycznego uwięzionego przez zespoł, co wykazuje, że czasem jednak mają poczucie humoru.


The wordlhood of the wordl as such (1995)
******
Najlepsza płyta. Muzycy zorientowali się, że dalsze nagrywanie wyłącznie zapisu włąsnej depresji może się skończyć tragicznie i dla ich własnej psychiki, i samopoczucia fanów. Nagrali więc płytę inną, bardziej radosną w warstwie muzycznej, lżejszą w odbiorze i bardzo przebojową. Nie zapomnieli jednak o swoich fascynacjach i umiejętnościach, przypomnieli sobie za to o punkrocku. Płytę zaczyna króciutkie "Joy", nazwiazujące w stylistyce do "Brainless wander", a zaraz po nim słyszymy przebojowe, wręcz telewizyjne i kalifornijskie "Human". Mamy tu taneczną perkusję, szybki wokal i punkowe przejścia między zwrotkami. May wreszcie całkiem przyjemne gitarowe melodie. Później jeszcze przez jakiś czas jest radośnie, taki jest "Angel or devil", choć tu chwilami bywa też jednostajnie, dopóki nie pojawia się wokal. Następnie mamy aż cztery świetne utwory pod rząd. Patetyczny "He's learning how to bleed" z monumentalnymi zwrotkami i bardziej punkowym refrenem kojarzącym się trochę z D.O.A.; szybki, punkowy "I've got a gun"; mieszające stylistyki "My politics", w którym mamy prawie wszystko, co składało się na styl Nomeansno, uzupełnione jeszcze o ska; wreszcie kolejne arcydzieło zespołu - "Lost". Długie, narastające wejście na werblu, wrzask, wreszcie podstawowa muzyka, rytmiczna i szybka, a jednak cholernie, przejmująco smutna. Po tej "wielkiej czwórce" basowo-perkusyjne "Predators", znów formalnie optymistycznie, tekst zaś dość przewrotny, wegetariański w swej wymowie, ale więcej w nim humoru, niż propagandy:
"There's new life fore us to eat/I prey on the young und weak/What's your problem, life's a breeze/Frist you run and then you eat". W "Wiggli worm" pojawia się więcej szaleństwa, ale znów jest ono radosne. A jakby tego było mało zaraz potem dostajemy jeszcze szybkie, punkowe i drapieżne "Took it away". Podobny klimat mają też obszerne fragmenty "Victim's choice", choć tu sa wymieszane z wieloma innymi składnikami. Klimat zmienia się w przedostatnim "State of grace", tu znów jest trochę smutniej, ale nawet ten smutek jest o wiele lżejszy niż na wcześniejszych kilku płytach. Do tego jeszcze dostajemy całkiem przebojowe przejście między zwrotką a refrenem. Płytę konczy zaś spokojne, leniwie funkujące "In the jungle", które momentami jest wręcz "karaibskie".


Would we be alive (1996)
*

"Would we be alive" to tylko cztery utwory, ale zapakowane w kopertę taką samą jak pełnometrażowy winyl. Zaczyna kawałek tytułowy, oparty na transowej perkusji i zaskakująco soczystym rockowym riffie, przełamany wolnym refrenem. Pojawia się ni to modlitwa, ni to wołanie o pomoc, powtórzone wiele razy "Help us! Please" i w zasadzie niewiele więcej. To wystarczy chyba. Niestety też niewiele więcej ta płytka nie wnosi. "You're not the one" to nic specjalnego, choć wstydu zespołowi też nie przynosi. "Rise" jest po prostu nudne. A całośc zamyka alternatywna wersja "Big dick'a". Też nic specjalnego. Nie wiem, po co oni to wydali, lepiej by zrobili wrzucając kawałek tytułowy na następną płytę pełnometrażową a całą resztę mogli sobie spokojnie darować.


Dance of the headless bourgeoisie (1998)
****

Nomeansno zainteresowałem się dość późno, przegapiłem okres wielkiej popularności kapeli w Polsce i dopiero ta płyta byłą pierwszą, którą usłyszałem, gdy się ukazała - bo Pietia puszczał całość przez kilka tygodni w Zgrzycie. Ale nawet wtedy nie byłęm jeszcze gotowy na ich muzykę i raczej nie zrobiłą na mnie zbyt wielkiego wrażenia, choć doceniałem biegłość instrumentalistów. Ta płyta jest w sumie podobna do "Wordlhood'a", nie brak na niej dobrych kawałków, jednak trochę poprzedniczce ustępuje. Pierwsze dwa utwory są w miarę fajne, w miarę melodyjne, jednak nie wyróżniają się niczym specjalnym. Pierwszy prawie kołyszący, drugi trochę ostrzejszy, z niezłym, punkowym refrenem. Jazda zaczyna się od trzeciego "I'm an asshole". Melodyjnie i fajnie, z dużym poczuciem humoru. Kawałek z tych, które potrafią długo chodzić za człowiekiem. "one! Two! Fuck you!", czego chcieć więcej...


There is a problem, you see
You know that problem is me
Forget your psychology
What is the problem with me?
I'm an asshole


Dalej też jest nieźle, "Dissapear" to dość prosty, a nawet wydawałoby się monotonny numer, jednak wcale się nie nudzi. Zaskakująco długi, w środku pojawiają się znów dyskotekowe wręcz klawisze. Piąty na płycie kawałek tytułowy trochę kojarzy mi się z twórczością Jello Biafry. Podmiotem lirycznym jest cyniczny porywacz, osaczający stopniowo bogatego człowieka, którego nienawidzi, tak naprawdę bez powodu. Niszczy dla samej przyjemności niszczenia, porywając kolejno żonę, syna i córkę. Trudno wybrać najmroczniejszy utwór Nomeansno, ale to jeden z mocniejszych kandydatów. Muzyka jest tu bliska "0+2=1", choć pod koniec najpierw zmienia się w punkowa rzeźnię, a potem nagle robi się całkiem sympatyczna i pogodna. Kolejny utwór, który na kasecie rozpoczynał stronę B, to niesamowity, znów lekko kojarzy się z Dead Kenedys, tym razem muzycznie, Praktycznie całe "The wordl wasn't build in the day" oparte jest na dwóch powtarzanych uderzeniach w bas i bardzo oszczędnej perkusji, w tle słyszymy dużo niepokojących dźwięków, sprzężeń i blach, a gdy w refrenie dołącza się gitara, powtarza po prostu linię basu. Całość jest raczej usypiająca, ale nie jest to zarzut. Jeśli ktoś zasnął, obudzi go następny kawałek - "I can't stop talkin" - trochę podobny do "In the jungle", żywy, taneczny, choć ascetyczny w sferze melodii. Wokal w sumie ociera się o rap, a cały utwór - o komercję. Kolejny utwór, kolejna zmiana nastroju. "The rape' to zwrotki smutne, uwodzące melodią, oparte na dość oszczędnym podkładzie, i szaleństwo w refrenach, ilustrujące bardzo sugestywnie dręczące bohatera wyrzuty sumienia. Przeostani "Give me the push" to coś, co można by określić jako "typowe Nomeansno" - pokręcone motywy z punkowymi, dosć krótkimi, wstawkami.Na koniec zaś "One find day", które myląco zaczyna czysta gitara, która jednak po kilku uderzeniach ustępuje miejsca wolnemu, hardrockowemu motywowi. I ogólnie ten numer jest dość zwyczajnym, choć całkiem sprawnym, rockowym kawałkiem.


One (2000)
**

Jedna to może nie, ale i tak tylko dwie gwiazdki. Zaczyna się całkiem nieźle, od "Graveyard shift", niepokojącego kawałka w średnim tempie, z mówionymi zwrotkami i patetycznym refrenem. Słychać, ze to NMN, ale jednak brzmienie jakieś inne. Niestety - kawałek jest trochę za długi. Zdarzały im się ośmiominutowe kawałki, które sie nie nudziły nawet przez chwilę, a ten ma niecałe 6 minut. Więc coś jest nie tak. Druga piosenka - niby ok, ale refren jakis na siłę, znów jak dla mnie nic specjalnego, choć teoretycznie wszystko gra. Niby są różne eksperymenty gitarowe, ale znów - momentami wieje nudą. W połowie piątej minuty dopiero przez chwilę słychać jakieś pozory ożywienia, ale nie trwa to zbyt długo. Nie ma emocji. Dopiero w trzecim kawałku jest ich odrobinę. "Our town" słucha się więc lepiej, tu prawie nic nie brakuje. Tylko jakoś mał w tym Nomeansno. Ale to i tak jeden z lepszych momentów płyty. Jeden z trzech. Wszystko jednak brzmi tu jakoś syntetycznie, sztucznie, nawet głos jest inny. Zapewne w dużym stopniu jest to kwestia realizacji, ale trudno mi się do tego brzmienia przekonać. Potem jest jeszcze dziwniej. "Little bit to high" to niby typowa jazzująca jazda, ale wraz z brzmieniem dla mnie niestrawna. Dziękuję, lecę dalej, nie jestem zwolennikiem awangardy. Po ośmiu minutach nareszcie dwa naprawdę dobre kawałki. "Hello/goodbye" i "The phone call", oba można scharakteryzować słowami "Prawie jak Nomeansno". Pierwszy, zaśpiewany i zagrany na luzie, melodyjny, w związku z tym przyjemny do słuchania, drugi patetyczny i przejmujący tak, że ciarki przechodzą po plecach. Oba mogłyby być przebojami, gdyby zespół przejmował się takimi bzdurami. Tylko do tych dwóch utworów wracam. na koniec dostajemy dwa kowery, 15-sto minutowe, całkiem znośnie zagrane "Bitch's brew" Milesa Davisa i "Beat on the brat", którym Nomeansno próbowało zamordować The Ramones jeszcze przed śmiercią dwójki muzyków. Nie jestem w stanie zrozumieć tego zabiegu. Jako Hanson Brothers ci sami muzycy pokazali, że świetnie czują się w Ramonesowej stylistyce, później to samo pokazywali też pod własnym szyldem, tu zaś wyszło coś kompletnie niemożliwego do strawienia. Po tej płycie bałem się, że zespół już się skończył. Na szczęście szybko dotarły do mnie następne nagrania.


Generic shame (2001)
****

Tylko trzy utwory, ale razem trwają prawie pół godziny, a to głównie przez 11-sto minutowy, otwierający płytkę "No big surprise". Wolny, dośc ciężki przez pierwszych 7 minut, z dość mrocznym, melodyjnym wokalem. Później pojawia się krótka punkowa wstawka, jednak po kilkunastu sekundach powraca pierwotny motyw. Jednak się nie nudzi i to wielki postęp w stosunku do "One". Drugie na płycie "I get up in the morning" to... ska. Tyle, że nie jest ono zbyt wesoło. Ale to miła odmiana. Najlepszy jest jednak trzeci kawałek, "Sex is philosophy" - na swój sposób schwytliwy refren, muzyka częściowo oparta na hardrockowym riffie, częściowo punkowa. To, co najlepsze w Nomeansno. Ta płytka trochę przywróciła moje nadszarpnięte zaufanie do Kanadyjczyków, niestety, po niej zapadła długa cisza.


People's choice (2004)
******

Płyta z gatunku "The best of" na którą kawałki wybrali fani zespołu, a mi pozostaje uznać, ze jestem prawie typowym fanem NMN, bo w moim prywatnym folderze z ulubionymi kawałkami znajduje się 9 piosenek z 15, które składają się na ten album, a pozostałe też sobie cenię. Oczywiście mógłbym zacząć wymieniać utwory, których mi zabrakło, albo, że wolałbym żeby zamiast kawałka x był kawałek y, nie ma to jednak sensu. Jeśli ktoś nie zna NoMeansNo, albo zna słabo bardzo, ta płyta jest bardzo dobrym wprowadzeniem w twórczość zespołu. Z jednej strony mamy tu praktycznie wszystkie "największe przeboje", z drugiej możemy poznać całą gamę umiejętności i fascynacji muzyków. Warto sięgnąć po ten krążek. Aha - większość kawałków jest w wersjach oryginalnych, tylko dwa, "The day everything become nothing" i "The river" - w koncertowej.


All roads lead to Ausfahrt(2006)
*****
Nie tak dawno pisałem recenzję z tej płyty, urok nowości już stopniowo znika, ale bardzo wysoka ocena pozostaje. tej płyty mogę słuchać całej po wielokroć. Na okładce "People's choice" widniaje napis "How fucken old are Nomenansno? Give it up grand dads". Nie posłuchali, na szczęście.

Nowy materiał Kanadyjczyków kontynuuje najciekawsze wątki w ich twórczości, są więc kawałki przebojowe i wręcz pop-punkowe, w klimacie Ramones, i są rzeczy kompletnie połamane, ciężkie i klaustrofobiczne, bliskie klimatom z czasów "2+0=1". Taki nastrój dominuje zwłaszcza w pierwszej połowie płyty -"Mr. In Between", trochę Primusowate w zwrotkach "I see a mansion in the sky",przywodzące równocześnie na myśl "The day everything become nothing", w którym sporo ciekawego wnosi gitara. Ten instrument nigdy nie był w Momeansno specjalnie ważny, ale na tej płycie nie jest traktowany po macoszemu, choć wiadomo, że ma mniej do powiedzenia niż sekscja rytmiczna. "I see..." to zreszta długi utwór, trwa 6 i pół minuty, jak to często w przypadku tego zespołu pomysłów starczyłoby co najmniej na dwa oddzielne kawałki. Następny na płycie "Ashes to ashes" również swoje korzenie ma w kawałkach z "2+0=1". Zmiana następuje w "So low", tu mamy Ramonesowaty, radosny punk rock, bliski dokonaniom braci sygnowanych nazwą The Hanson Brothers. ten klimat wróci jeszcze w "Slugs are burning". Kolejny utwór to znów zmiana nastroju - "Faith" to dośc patetycznie brzmiąca, może nie do końca ballada, ale skoro jako balladę zespół sklasyfikował kiedyś "This wound will never heal", to pozostanę przy tym określeniu. Jedno z arcydzieł zespołu. Nie gorzej jest w "Heaven is dust beneath my shoes", zwrotki znów połamane, refren za to dość szybki i melodyjny. Fani zespołu będą wniebowzięci. Po tych dwóch perełkach mamy największe jak dla mnie zaskoczenie na płycie - kawałek "Mondo nihilissimo" - z żeńską rapowaną melorecytacją jako refrenem i bezczelnie przebojowymi, szybkimi, punkowy zwrotkami. Od bardzo dawna nie nagrali tak przebojowego numeru. Żeby jednak nie było za słodko, później znów mamy dośc trudne utwory, połamany "The hawk killed the punk" i równie zakęcony, miejscami prawie histeryczny "I'm dreaming and I can't wake up". Gdy już przetoczy się przez głowę słuchacza zespół pozwala złapać oddech przy "'Til I die", utworze prawie tak przebojowym, jak "Mondo nihilissimo" - znów jest szybko i melodyjnie, momentami punkowo, momentami wręcz tanecznie. I tak zostanie już do oficjalnego końca płyty, bo "Slugs are burning", wspomniane już wcześniej to kolejny melodyjny kawałek starego dobrego punk rocka. Jest jeszcze ukryty kawałek, ale skoro ukryty, to niech zostanie niespodzianką dla tych, którzy sięgną po płytę. Fanów (kiedyś licznych, teraz obawiam się, że na wymarciu) ta płyta nie zawiedzie - to jedna z lepszych pozycji w dyskografii zespołu, a przy tym bardziej przystępna niż posepne "One" i ciekawsza niż przedostanie "Generic shame". Jeśli zaś płytą zainteresuje się ktoś, kto nie miał wcześniej styczności z tą zasłużoną i wiekową grupą - nie powinien się zawieść. Nie bez powodu mają przecież w niektórych kręgach status kapeli kultowej.

Na koniec kilka linków:
nieoficjalna strona, najpełniejsza, jaką znalazłem w sieci, jest tu dyskografia i wszystkie teksty, niestety brak tych z ostatniej płyty
profil na myspace
prawie same koncertowe rzeczy, jakosć na ogół dobra
Humans - czyli jeden z bardziej przebojowych numerów
I can't stop talking - czyli jak dla mnie az za przebojowy numer
moje ulubione kawałki:
The River - niestety trochę słabsza jakośc, ale nie jest najgorzej.
The Tower
pseudoteledysk - bardzo młodzi bracia Wright grający "Forget your life" - raczej ciekawostka:
http://youtube.com/watch?v=QTet6HStYuQ
teledysk, zrobiony zapewne przez fana:
No Fkuicgn warto, krótki kawałek, profesjonalna jakość (ale nie dla dzieci :wink: )
i na koniec z nowej płyty Mr. In Between
jest tego o wiele więcej


Apr 27 2007      8:00P
    tba     Warsaw
Apr 28 2007     8:00P
    tba     Gdynia
Apr 29 2007     8:00P
    tba     Bydgoszcz
May 1 2007     8:00P
    tba     Poznan



Kolega tak się namęczył a tu nikt nic nie napisal no cóż zespół naprawdę zajebisty , już młodsi powinni go pamiętać z koncertu w Warszawie
Wspaniały występ siedziałem cały koncert przy scenie z wlepionymi oczyma i się dziwiłem jak profesjonalnie technicznie można grać HC , gdzieś jeszcze posiadam vhs z tego koncertu jak znajdę to zapodam fragmęcik
Bo tu chyba nie ma co zbytnio słodzić. Dziadkowie napierdalają na żywo tak, że niejedna młodociana kapela nie dotrzymała by im kroku.
Jeden z moich ulubionych bandów choć na to stwierdzenie złożyło się wiele lat podchodów do ich muzyki. I chyba za to tym bardziej ich cenie.
No tak nie jest to zwykły prosty hc , podobnie miałem problem z przekonaniem sie do muzyki Victims Family , ale jak polazłem na koncert i zobaczyłem ich przedstawienie to wymiękłem
Powiem tak do niektórych kapel trzeba dorosnąć , albo łapie się je odrazu !!!


Zajebista kapela. Chyba od nich Bad Religion i Dead Kennedys zaczęła się moja przygoda z punkiem i HC. Zajebiscie żałowałem, że nie mogłem pojechać na ich koncert jak byli w Polsce.
Ja nie musiałem się do nich długo przekonywać. Pewnie dlatego, że pierwszą płytą jaką usłyszałem był "WRONG"
wydali jeszcze


plytka z serii 'In the fishtank'

Jest 5 utworow z czego, jak mi sie wydaje, dwa wczesniej nie wydane czyli 'Would Be Alive' i 'You're Not One'. Poza tym jest zajebista wersja Big Dicka tylko na perkusje i wokale.
ja się jeszcze jakoś nie przekonałem do nich, choć te kawałki które pamiętam z głowy są niezłe - Oh No, Bruno, czy ten o ojcu napierdalającym matkę. może dlatego nie polubiłem że zawsze mnie wkurwiali goście którzy tego słuchali mam na myśli trampkarzy z bandanami na głowach. kiedyś ich widziałem na żywo, w Poznaniu, z 15 lat temu. w sumie to oblukał bym jeszcze raz.

trampkarzy z bandanami na głowach.

He, he celny opis. Sam tak zasuwałem

czy ten o ojcu napierdalającym matkę

"dad"...dobry numer...dla mnie kapela nierówna tzn mają mega zajebiste kawałki a obok straaszne nudy na pudy...

zawsze mnie za małolata pocieszało że ich basista nauczył się grać w wieku 25 lat i zanim nie skończyłem 25 lat też miałem nadzieje że się nauczę...nawet gitare kupiłem....ale sprzedałem dla basisty 4 pakers
ja caly czas mam nadzieje ze sie jeszcze naucze, cale zycie przedemna
kapele slyszalem ostatni raz wieki temu, i to co slyszalem wspominam dobrze, kiedys to byly mega gwiazdy pamietam nawet w metal hammer dziennikarze zachwycali sie jakas ich plyta.

kiedyś ich widziałem na żywo, w Poznaniu, z 15 lat temu. w sumie to oblukał bym jeszcze raz.

Stałem wtedy pod eskulapem niestety nie starczyło biletów dla mnie wkurwiony byłem niemiłosiernie. Pamiętam że poszła wtedy jakaś szyba bo takich gagatków jak ja było dużo dużo więcej.
ja chwyciłem za bas w wieku lat 33

narazie mi jeszcze nie kazali wypierdalać z kapeli, może dlatego że część funcji gram akordami


pamietam nawet w metal hammer dziennikarze zachwycali sie jakas ich plyta

chyba chodziło o "O + 2 = 1"

Stałem wtedy pod eskulapem niestety nie starczyło biletów dla mnie wkurwiony byłem niemiłosiernie. Pamiętam że poszła wtedy jakaś szyba bo takich gagatków jak ja było dużo dużo więcej.
Przyznaj się, że wbijanie za free na koncerty praktykujesz już od dawna, ale wtedy Ci się po prostu nie udało. Ale widać, że z czasem nabrałeś praktyki i dziś już żaden sparrer nie stanowi dla Ciebie większej przeszkody.


Ja nie musiałem się do nich długo przekonywać. Pewnie dlatego, że pierwszą płytą jaką usłyszałem był "WRONG"
Ja tylko to słyszałem i mi to starczyło by więcej nie sięgać po ich dokonania.

Przyznaj się, że wbijanie za free na koncerty praktykujesz już od dawna, ale wtedy Ci się po prostu nie udało. Ale widać, że z czasem nabrałeś praktyki i dziś już żaden sparrer nie stanowi dla Ciebie większej przeszkody.

Zdarzało się że się wbiło na gig bez biletu, ale wtedy akurat miałem kapustę a bilet z tego co pamiętam kosztował kilka tysięcy złotych To były zupełnie inne czasy pomimo że nie było internetu ludzie dowiadywali sie o koncertach z telegazety albo poczta pantoflowa wtedy przed eskulapem pojawiła sie prawdziwa armia punków i hardkorów z całej Polski. Te czasy już nie wrócą

Stałem wtedy pod eskulapem niestety nie starczyło biletów dla mnie
ja wtedy wlazłem za friko, bramkarze nie spytali o bilet i odsprzedałem go jakiemuś typowi. zresztą do eskulapa kilka razy właziłem na ściemę.
Mój kuzyn z którym byłem też wlazł za darmo, mi nie chciało się czekać na mrozie i pojechałem w chuj

Mój kuzyn z którym byłem też wlazł za darmo, mi nie chciało się czekać na mrozie i pojechałem w chuj
Jakiś czas temu byłem w Poznaniu jak grali na Zamku, ale cena biletu była dla mnie zaporowa. Widziałem ich zresztą wcześniej kilka razy. Koncert w `91 urywał głowę. Ale do zespołu przekonywałem się całe wakacje kiedyś, jak juz załapałem-nie puściło do dziś, chociaż żadnych nowych płyt nie kupuję.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szamanka888.keep.pl
  •  

    Powered by WordPress dla [WIEĹťA WIDOKOWA JAGODA]. • Design by Free WordPress Themes.

    Drogi uzytkowniku!

    W trosce o komfort korzystania z naszego serwisu chcemy dostarczac Ci coraz lepsze uslugi. By moc to robic prosimy, abys wyrazil zgode na dopasowanie tresci marketingowych do Twoich zachowan w serwisie. Zgoda ta pozwoli nam czesciowo finansowac rozwoj swiadczonych uslug.

    Pamietaj, ze dbamy o Twoja prywatnosc. Nie zwiekszamy zakresu naszych uprawnien bez Twojej zgody. Zadbamy rowniez o bezpieczenstwo Twoich danych. Wyrazona zgode mozesz cofnac w kazdej chwili.

     Tak, zgadzam sie na nadanie mi "cookie" i korzystanie z danych przez Administratora Serwisu i jego partnerow w celu dopasowania tresci do moich potrzeb. Przeczytalem(am) Polityke prywatnosci. Rozumiem ja i akceptuje.

     Tak, zgadzam sie na przetwarzanie moich danych osobowych przez Administratora Serwisu i jego partnerow w celu personalizowania wyswietlanych mi reklam i dostosowania do mnie prezentowanych tresci marketingowych. Przeczytalem(am) Polityke prywatnosci. Rozumiem ja i akceptuje.

    Wyrazenie powyzszych zgod jest dobrowolne i mozesz je w dowolnym momencie wycofac poprzez opcje: "Twoje zgody", dostepnej w prawym, dolnym rogu strony lub poprzez usuniecie "cookies" w swojej przegladarce dla powyzej strony, z tym, ze wycofanie zgody nie bedzie mialo wplywu na zgodnosc z prawem przetwarzania na podstawie zgody, przed jej wycofaniem.