|
Załóżmy dla Birmy czerwone koszule |
WIEĹťA WIDOKOWA JAGODA
Jak chce GW, a dla np Burkina Faso proponuje różowe skarpetki w poniedziałek, kto jest za?
http://wiadomosci.gazeta....77,4527883.html
A tu jeszcze lepsze:
Wałęsa: Jestem gotów osobiście pomóc w rozwiązaniu kryzysu w Birmie Spoko jeszcze Balcerowicza i Olka Kwaśniaka im wysłać i dobrobyt murowany....
http://wiadomosci.gazeta....77,4526475.html
pomijając troszke groteskowy wątek wałęsy,to ja jestem jak najbardziej za mnichami , to są zajebiscie dobrzy ludzie i zabijanie ich powinno byc urywaniem jaj karane i tyle
moja prywatna opinia jest taka, że nikt nie powinien się w to wpierdalać. jest to wewnętrzna sprawa tamtego narodu i jeśłi tamtejsze społeczeństwo sobie z tym poradzi to będzie oznaczało, że jest silne i zasługuje na wolność i swobodę o które walczy.
a co do wałęsy. ten człowiek mógłby być ikoną ruchu robotniczego, pewnego rodzaju legendą , a udziałem w takich cyrkach psuje sobie całą reputację.
to czy wg ciebie wojna w byłej jugosławi też była prywatną sprawą tamtego regionu i tamtych państw i że po ulicach sarajewa dalej jeżdzą samochowy sforu?
no halo - tam do ludzi strzelają. Wojsko przeciwko cywilom. Społeczeństwo ma się bronić nożami, czy innym sprzętem kuchennym? A UN pewnie jak ma w swoim zwyczaju bedzie siedzieć na dupie i nie będzie się mieszać.
Ostatnio skończyło to się w ten sposób:
Upadek Diema
Ten czerwcowy dzień miał okazać się brzemiennym dla dziejów współczesnego Wietnamu. Na sajgońskiej ulicy tłum demonstrantów otaczał samotnego, siedzącego mężczyznę. Thich Quang Duc, 66-letni buddyjski mnich, szykował się na śmierć. Był opanowany, dawno już podjął decyzję. Wątpliwe jednak, by zdawał sobie sprawę z wielkości chwili. Nieczęsto przecież jeden desperacki czyn zmienia bieg historii...
Ludzie „wujka Ho”
Dramat współczesnego Wietnamu miał swe źródło w rywalizacji dwóch nurtów niepodległościowych - komunistów i nacjonalistów, walczących o zrzucenie zwierzchności francuskiej metropolii. Lider ruchu komunistycznego, charyzmatyczny Ho Chi Minh, jeden ze współzałożycieli Francuskiej Partii Komunistycznej (1920), zawsze doceniał zagrożenie ze strony konkurencji. Nacjonalizm określał mianem „niebezpiecznego zjawiska”, które należy poddać ścisłej kontroli, by nie stał się tamą dla ekspansji komunizmu w koloniach. „Wujek Ho” nie poprzestawał na słowach. W 1925 r. wydał w ręce francuskiej policji, za sumę 100.000 piastrów, przywódcę nacjonalistów Phan Boi Chau. Szef narodowców, skazany na dożywotnie wiezienie, zmarł w celi w 1940 r.
Po zajęciu Francuskich Indochin przez Japończyków Ho Chi Minh zorganizował partyzantkę przeciw okupantowi. Dzięki temu został zauważony przez amerykański wywiad wojskowy OSS, który udzielił mu wszelkiej pomocy, wspierając zrzutami zaopatrzeniowymi. Ho miał w OSS pseudonim „Lucius”. Wietnamscy komuniści, by zwiększyć swą bazę społeczną powołali szeroki font - Ligę Niepodległości Wietnamu – Viet Minh, której liczebność dojdzie w 1945 r. do 100.000 ludzi. Viet Minh przyciągnął wielką liczbę szczerych patriotów, dając im możność walki ze znienawidzonymi Japończykami. Nie ulega jednak wątpliwości, iż kierownictwo organizacji spoczywało w rękach komunistów.
2 września 1945 r., w dniu kapitulacji Japonii, Ho Chi Minh ogłosił niepodległość Wietnamu. Oczywiście, nie wzbudziło to zachwytu powracającej administracji francuskiej. Przez pewien czas w Wietnamie utrzymywał się stan dwuwładzy. Ho Chi Minh zapewniał o masowym poparciu narodu wietnamskiego dla swej osoby. Jako dowód przytaczał wyniki wyborów zarządzonych na terenach kontrolowanych przez Viet Minh. W samym Hanoi „wujek Ho” miał zdobyć aż 169.222 głosy. Wynik niebagatelny, szczególnie jeśli zważyć, iż liczba uprawnionych do głosowania w tym mieście wynosiła tylko... 119.000.
Zarówno Francuzi, jak i Viet Minh okopywali się na swych pozycjach. Nie oznaczało to pokoju. Komuniści przystąpili wpierw do krwawej rozprawy ze swymi rodakami, którzy odmawiali im podporządkowania się. Zastępca Ho, Le Duan zapowiedział „zgniecenie reakcjonistów”. W czerwcu 1946 wojska Ho dokonały pogromu nacjonalistów, korzystając przy tym ze wsparcia... Francuzów. Krwawą czystkę zrealizowano też na lewicy, przeprowadzając eksterminację aparatu partyjnego trockistów.
Do końca roku zabito 40 liderów niekomunistycznych stronnictw oraz setki działaczy niższego szczebla. W listopadzie Viet Minh otworzył ogień do żołnierzy francuskich w Hajfongu. Rozpoczęła się wojna z metropolią.
Tak zwana I wojna indochińska (1946-1954) wymyka się łatwym ocenom. Spowodowała dramatyczne podziały wśród samych Wietnamczyków. Wielu z nich, i to niekoniecznie lewicowców, zaciągnęło się pod sztandary Viet Minhu, by walczyć przeciw francuskiej zwierzchności. Znaczna liczba przeciwnie, przyjmowała broń od Francuzów, zyskując okazję do porachowania się ze znienawidzonymi komunistami. Francja dość szybko uzmysłowiła sobie nośność niepodległościowych haseł i potrzebę elastycznej polityki, zgadzając się (1949) na suwerenność Wietnamu w ramach Unii Francuskiej (na czele powołanego rządu stanął cesarz Bao Dai). W 1954 r., na 517 tys. żołnierzy, jakimi Paryż dysponował w Indochinach, było jedynie 80 tys. Francuzów. Reszta to 20 tys. żołnierzy Legii Cudzoziemskiej, 48 tys. Arabów i Murzynów z Algierii, Maroka i Senegalu, i aż 369 tys. Wietnamczyków, Kambodżan i Laotańczyków! Wymowna jest też statystyka ofiar: Francuzi i ich sojusznicy stracili łącznie 92.934 zabitych żołnierzy. Było wśród nich 20.685 Francuzów, 11.620 legionistów cudzoziemskich, 15.229 Afrykanów. Znowu największą daninę krwi – 45.400 poległych - złożyli rdzenni mieszkańcy Indochin, głównie Wietnamczycy! Żołnierzy Viet Minh zginęło 175.000, straty wśród ludności cywilnej sięgnęły 125.000. I wojna indochińska była więc w znacznym stopniu wietnamską wojną domową. Diem
Na mocy postanowień genewskich (1954) Francuzi zobowiązali się do ewakuacji z Indochin. Tam, gdzie jeszcze niedawno dumnie powiewał Tricolore, powstały niepodległe królestwa Kambodży i Laosu oraz aż dwa państwa wietnamskie – opanowana przez komunistów Północ oraz rządzone przez cesarza Bao Daia Południe. Układ pokojowy przewidywał zjednoczenie Wietnamu w ciągu dwóch lat, na drodze wolnych wyborów. Nigdy jednak ich nie ogłoszono.
Problemem wietnamskich antykomunistów był fakt, iż stojący na czele profrancuskiego rządu cesarz Bao Dai nie wydawał się być godnym przeciwnikiem dla Ho Chi Minha. Istniała potrzeba wykreowania charyzmatycznego, a przy tym skutecznego lidera. I taki człowiek się znalazł. Nazywał się Jean Baptiste Ngo Dinh Diem.
Pochodził z szanowanej rodziny mandarynów z Hue. Był zdeklarowanym nacjonalistą, antykomunistą, a przy tym ortodoksyjnym katolikiem. Miał spore doświadczenie w polityce – za czasów rządów francuskich powołano go na stanowisko ministra spraw wewnętrznych Annamu (1933), jednak już po trzech miesiącach demonstracyjnie złożył dymisję, nie chcąc iść na ustępstwa wobec władz kolonii. W czasie japońskiej okupacji odrzucił oferowany mu fotel premiera marionetkowego rządu. Po 1945 r., mimo usilnych nagabywań, nie dał się skaptować ani Francuzom, ani komunistom.
„Nawet Ho miał dla niego szacunek - i był on na tyle wielki, że uwięził Diema i zabił jednego z jego braci” (Richard Nixon). Po półrocznym zesłaniu i odmowie objęcia teki ministra spraw wewnętrznych w rządzie Viet Minhu, schorowanemu Diemowi darowano wolność. Później komuniści wielokrotnie będą sobie pluli w brodę, z powodu tego „poważnego błędu”! „Wkrótce potem Ho, ponownie demonstrując swe wysokie mniemanie o jego umiejętnościach, skazał go zaocznie na śmierć” (Nixon).
Po uwolnieniu Diem wyjechał do USA, przez 2 lata przebywał w seminarium duchownym Maryknoll Seminar w Lakewood w stanie New Jersey. Potem znalazł się Belgii (przez pewien czas oddawał się medytacjom w klasztorze benedyktyńskim). Powrócił do ojczyzny w 1954 r., kiedy zapadła już decyzja o ewakuacji francuskiej administracji kolonialnej. Cesarz Bao Dai mianował go premierem rządu Wietnamu Południowego. Trudna niepodległość
Klauzula 8 Deklaracji Końcowej Konferencji Genewskiej z 21 lipca 1954 przyznawała mieszkańcom obu części Wietnamu prawo do wyboru strefy osiedlenia. Na Północ udało się 80.000 osób, głównie żołnierzy i aktywistów Viet Minhu oraz członków ich rodzin. Z kolei aż 900.000 mieszkańców Północy (co trzynasty jej mieszkaniec!) opuścił komunistyczną strefę. Prawdziwy exodus ogarnął północnowietnamskich katolików (700.000) z terenów wiejskich Delty Rzeki Czerwonej. Jak podsumował Diem: „Pan Bóg przeszedł na Południe!”. Liczba uciekinierów byłaby jeszcze większa, gdyby nie utrudnienia ze strony władz – udokumentowano niemal 100.000 przypadków odmowy zgody na wyjazd.
Uchodźcy spod rządów „wujka Ho” dobrze wiedzieli, przed czym uciekają. Na Północy szalał terror, przeprowadzano właśnie kolektywizację wedle maoistowskiego wzorca „pięciu procent” (z góry założono, iż 5 proc. ludności wiejskiej to „obszarnicy i kułacy”, których należy wytępić). Zachodnie szacunki mówiły o 50.000 straconych, 100.000 osadzonych w obozach pracy przymusowej oraz 300.000-500.000 zmarłych na zesłaniu, z powodu głodu bądź samobójstw. Nawet najwyżsi dygnitarze partyjni byli skonsternowani skalą egzekucji i tortur. Wybuchały lokalne powstania chłopskie. Mimo braku wsparcia z zewnątrz, partyzantka antykomunistyczna na Północy utrzymała się aż do1956 r.
Na Południu przed premierem Diemem stało niełatwe zadanie uporządkowania zdemoralizowanego wojną kraju. Komuniści zostawili mu w spadku dobrze zakonspirowaną siatkę agentów Viet Minh. Buntowały się górskie plemiona Montagnardów. Ogromne ambicje polityczne przejawiały potężne sekty religijne Hoa Hao i Cao Dai (razem 2,5 mln wyznawców), dysponujące prywatnymi armiami w sile 15 do 25 tysięcy uzbrojonych bojowników. Intrygowało tajne stowarzyszenie Binh Xujen, będące skrzyżowaniem sekty, politycznej konspiracji i kryminalnej mafii – kontrolujące m.in. policję w Sajgonie...
A jednak Diem dokonał niemożliwego. Pod jego rządami Wietnam Południowy ustabilizował się i zaczął odnosić niezaprzeczalne sukcesy. „Rosła ilość szkół na wsiach. Ziemie rozdzielono dzierżawcom. Rozpryskiwano pestycydy, by zwalczać malarię. Skoczyła w górę produkcja ryżu. Budowano drogi i mosty. Wzrosły inwestycje obcego kapitału. Dookoła Sajgonu rozwijał się przemysł lekki” (Nixon). Poziom życia znacznie przewyższał osiągnięcia na tym polu innych krajów Azji, z Wietnamem Północnym na czele. Na Zachodzie zaczęto mówić o południowowietnamskim cudzie gospodarczym.
Swoje sukcesy Diem osiągnął mimo stanu permanentnej wojny domowej. Kiedy zakazał prostytucji oraz zdymisjonował naczelnika stołecznej policji powiązanego ze zorganizowaną przestępczością, oddziały Binh Xuyen ostrzelały siedzibę premiera z moździerzy! Wkrótce ulice Sajgonu stały się polem bitwy między wojskami sekt a armią rządową. Z próby sił zwycięsko wyszedł premier. Bojówki Binh Xuyen, Hoa Hao i Cao Dai zostały zdziesiątkowane i wyparte ze stolicy (marzec 1955). Wkrótce celne ciosy spadły również na podziemie komunistyczne. Liczba czynnych agentów Viet Minhu czasowo spadła, z 8.000 do 2.000.
Ceną zwycięstwa były surowe represje. Opozycja głosiła, iż pod rządami Diema zmarło w więzieniach i obozach 29.000 ludzi, zaś 10.000 zostało straconych. Richard Nixon utrzymuje jednak, iż liczba południowych Wietnamczyków zabitych w „wielostronnych morderczych konfliktach w latach 1954-1959” ograniczyła się do kilku tysięcy osób. Przyznaje jednak, że liczba uwięzionych sięgała dziesiątków tysięcy, i że część z nich stanowili ludzie niewinni. Po rozgromieniu zbrojnych sekt i Viet Minhu represje wyraźnie osłabły. W 1960 r. w Wietnamie Południowym było 300 więźniów politycznych – jak na azjatyckie realia, trudno uznać tę liczbę za wstrząsającą.
W międzyczasie Diem dokonał reformy ustrojowej państwa, wygrywając w październiku 1955 r. referendum prezydenckie. Wietnam Południowy stał się republiką, zaś Diem jego prezydentem. Jak się wydaje, zwycięstwo Diema było bezdyskusyjne (jego główny przeciwnik, Bao Dai, nie cieszył się wielką popularnością), ale i mocno podretuszowane. Według oficjalnych danych, Diema wsparło aż 98,2 proc. wyborców. W samym Sajgonie zdobył 605 tys. głosów na... 405 tys. uprawnionych do głosowania. Ngo Dinh Diem sporo nauczył się od „wujka Ho”... Północ – Południe
Od 1957 r. akcję bojową przeciw Diemowi prowadzili również południowowietnamscy komuniści. Zorganizowali ją samorzutnie, w odpowiedzi na rządowe represje, bez zachęty ze strony Hanoi. W owym czasie „czerwony” Wietnam Północny przeżywał duże kłopoty wewnętrzne (rozprawa z opozycją zbrojną, tłumienie oporu chłopstwa wobec kolektywizacji, wynikła z niej klęska głodu, rywalizacja na szczytach władz) i nie był jeszcze gotowy do konfrontacji. Komuniści z Południa (z czasem przylgnęła do nich nazwa Viet Cong) musieli radzić sobie sami. Tylko w drugiej połowie 1957 r. przeprowadzili 140 zamachów terrorystycznych, stoczyli też 50 potyczek z wojskiem. 8 lipca 1958 r. podczas ataku na bazę 7. dywizji piechoty zginęli pierwsi w tej wojnie Amerykanie – doradcy major Dale R. Buis i sierżant Chester M. Ovnand.
Prawdziwy przełom nastąpił w maju 1959 r., kiedy w Hanoi, na XV Plenum północnowietnamskiej partii komunistycznej podjęto decyzję o udzieleniu bratniej pomocy towarzyszom z Południa, walczącym o „zjednoczenie” kraju. Jeszcze do końca roku przez granicę przerzucono 5.000 żołnierzy, specjalistów i aktywistów partyjnych, którzy mieli zamienić amatorów z Viet Congu w profesjonalną armię partyzancką.
Następne miesiące przyniosły eskalację przemocy. W latach 1959-1960 Viet Cong chwalił się przeprowadzeniem 2.134 akcji zbrojnych, przeciw wojsku, policji i administracji. Priorytetem było jednak sterroryzowanie wsi. W ciągu niewiele ponad roku partyzanci zabili 6.000 nauczycieli, urzędników, lekarzy, księży i chłopów. „Była to wojna cieni, zasadzek, morderstw i tortur, zostawiająca za sobą spalone wioski, rozbite rodziny, płaczące kobiety” (Schlesinger).
Nawiązując do tradycji Viet Minhu (czy też przedwojennych „Frontów Ludowych”) komuniści powołali ogólnospołeczny Narodowy Front Wyzwolenia (NFW), zapraszając do niego wszystkich przeciwników Diema (1960). Inicjatywa odniosła sukces. W szeregi NFW zaciągali się żołnierze spacyfikowanych sekt (już w latach 1957-1958 dawni sekciarze stanowili najbardziej wartościowy, bitny element oddziałów Viet Congu), aktywiści buddyjscy, liberalna inteligencja, rozpolitykowani studenci. „Pomarańczowa rewolucja”
W maju 1963 r., podczas uroczystości religijnych w Da Nang, katolicy rozwinęli wiele flag Watykanu. Prezydent Diem, choć sam gorliwy wyznawca Kościoła rzymskiego, wydał zarządzenie, by w przyszłości sztandary religijne nie były wznoszone wyżej niż flaga Republiki Wietnamu. Dwa dni później buddyści obchodzili rocznicę urodzin Buddy. W Hue policja skonfiskowała im kilka sztandarów, powiewających wyżej, niż flaga państwowa. Był to impuls, który zapoczątkował prawdziwą reakcję łańcuchową.
Thich Tri Quang, buddyjski kapłan znany bardziej ze swego zamiłowania do polityki niż religijnej gorliwości (w przeszłości był związany z Viet Minhem, zasłynął też wypowiedzią, iż „buddyzm jest całkowicie zgodny z komunizmem”), nie przepuszczał żadnej okazji, by zaatakować katolickiego prezydenta. Po konfiskacie flag wezwał do protestu. Na ulice Hue wyszła liczna grupa odzianych w pomarańczowe szaty mnichów oraz ich zwolenników. W pewnej chwili w tłumie demonstrantów eksplodowała bomba – zginęło osiem osób. Była to niewątpliwie prowokacja. Śledztwo przeprowadzone później przez komisję ONZ wykazało, iż użyto ładunku plastycznego materiału wybuchowego, będącego wówczas ulubioną bronią terrorystów Viet Congu. Rewolucjonistom chodziło najwyraźniej o pozyskanie męczenników...
Wkrótce zamieszki przeniosły się na ulice Sajgonu. Amerykańscy reporterzy odwiedzili stołeczną pagodę Xa Loi, pełniącej rolę sztabu buntowników. Obraz, jaki tam ujrzeli, w niczym nie przypominał domu modlitwy. Thich Tri Quang i jego pomocnicy opracowywali plany kolejnych demonstracji i protestów. Co chwila wysyłali kurierów z rozkazami w różne rejony miasta. Zastęp młodych ludzi malował ręcznie antyrządowe transparenty bądź drukował na powielaczach wielkie ilości ulotek propagandowych, zabieranych natychmiast przez operatywnych kolporterów...
Zachodni dziennikarze odegrali niesławną rolę w tej awanturze, bezkrytycznie rozpowszechniając mnóstwo bałamutnych informacji, przekazanych im przez aktywistów buddyjskich. Pisali o rzekomym dyskryminowaniu buddystów (stanowiących jakoby 70-80 proc. społeczeństwa Wietnamu Południowego) w życiu publicznym. O srogich prześladowaniach religijnych, jakim mieli być poddawani. O zdominowaniu przez katolicką mniejszość urzędów państwowych i dowództwa armii...
W rzeczywistości wietnamski buddyzm, przesiąknięty konfuncjonizmem, taoizmem i animizmem, podzielony był na wiele odłamów. Prawdziwych, aktywnych buddystów było ok. 2 milionów (rząd wielkości porównywalny z liczebnością katolików - 1,6 mln). Trudno mówić o dyskryminacji buddyjskiej wspólnoty, skoro, jako jedyna grupa społeczna, była zwolniona z odbywania zasadniczej służby wojskowej – przywilej trudny do przecenienia w kraju ogarniętym wojną. Również tezę o opanowaniu przez katolików najważniejszych stanowisk w państwie należy uznać za mit. Wprawdzie Diem oraz jego brat Ngo Dinh Nhu (piastujący godność głównego doradcy prezydenta oraz szefa tajnej policji) byli katolikami, ale wśród 19 najwyższych dowódców wojska znalazło się jedynie trzech wyznawców Chrystusa. Na 18 ministrów rządu było ledwie 5 katolików, tyluż konfuncjonistów oraz aż 8 buddystów (w tym wiceprezydent i minister spraw zagranicznych). Również wśród 38 gubernatorów prowincji katolików znalazło się jedynie 12, ponad dwie trzecie było konfuncjonistami bądź buddystami.
Thich Tri Quang i jego krzykacze tylko mienili się reprezentantami całej społeczności buddyjskiej, mocno zróżnicowanej pod względem sympatii politycznych. Hałaśliwe manifestacje w stolicy przyciągnęły ograniczoną liczbę chętnych. Potrzebny był czyn, który by wstrząsnął podstawami władzy, pobudził „świadomość rewolucyjną” szerokich rzesz... Żywe pochodnie
11 czerwca 1963 r. w centrum Sajgonu odbywała się kolejna manifestacja antyrządowa. Role zostały zawczasu rozpisane... Amerykańscy dziennikarze, obecni w tłumie dwustu buddystów, przybyli po swój żer. Doskonale wiedzieli, co zdarzy się za chwilę. Malcome Browne z Associated Press przygotował już aparat fotograficzny – 35-milimetrową Minoltę...
Demonstranci utworzyli falangę, która miała przeszkodzić interwencji policji. Pod ich osłoną, mnich Thich Quang Duc usiadł na środku jezdni. Świadkowie podkreślali jego zdumiewający spokój. Dwóch aktywistów (w relacjach dziennikarzy będą występować czasem jako „uczniowie starego mistrza”) zaczęło oblewać go benzyną z kanistra. Po chwili buchnął płomień...
Malcome Browne robił zdjęcia jak oszalały. W sumie „wystrzelał” cztery rolki filmu. Czuł, że dzięki temu zdarzeniu ma szansę przejść do historii. Istotnie, jego fotografia płonącego mnicha zostanie uznana za zdjęcie roku... Jego koledzy również nie próżnowali. David Halberstram z „New York Timesa” pisał malownicze sprawozdanie: „... płomienie wychodziły z istnienia ludzkiego; jego ciało powoli schło i marszczyło się, głowa czerniała (...) Kiedy się palił, nie poruszył nawet jednym mięśniem, nie wydał żadnego dźwięku...”
Demonstranci uniemożliwili jakikolwiek ratunek. Kiedy na miejsce zajechał wóz straży pożarnej, kilka mniszek rzuciło się na jezdnię, niemal wprost pod koła, blokując dostęp do płonącego samobójcy.
Relacje i zdjęcia, jakie poszły w świat, wywołały piorunujące wrażenie. W USA łatwowierna opinia publiczna gładko połknęła łzawą historyjkę o świętym mężu oddającym swe życie za lud, cierpiący pod rządami katolickiego despoty. A w Sajgonie zapłonęły następne żywe pochodnie. W ciągu dwóch miesięcy liczba ognistych samobójstw buddystów wzrosła do siedmiu. Policji udało się ocalić kolejnych dwóch mnichów, przygotowujących się do samospalenia. Obaj złożyli zeznania przez międzynarodową komisją. Okazało się, że byli młodymi ludźmi z prowincji, poddanymi indoktrynacji. Obaj nie podjęli dramatycznej decyzji samorzutnie; zostali do niej nakłonieni, po uprzednim zaserwowaniu nieprawdziwych historii o krwawych braciach Diem, którzy palą buddyjskie pagody i wypruwają mnichom wnętrzności...
21 sierpnia władze ogłosiły stan oblężenia. Jednostki specjalne policji przeprowadziły obławę w pagodach będących sztabami rebelii. W trakcie rewizji odkryto broń palną i białą, urządzenia do produkcji bomb, antyrządową literaturę oraz dokumenty jednoznacznie potwierdzające współpracę Powszechnego Stowarzyszenia Buddystów z NFW. Obława przebiegła bezkrwawo, objęła przy tym jedynie 12 świątyń buddyjskich (na 4.776 istniejących wówczas w Wietnamie Południowym). Mimo to aktywiści buddyjscy podnieśli larum, powtarzając wyświechtane argumenty o prześladowaniach religijnych. Zorganizowali demonstracje w Sajgonie, Hue, Da Nang, Nha Trang, Dalat i Bien Hoa. W zamieszki włączyła się młodzież szkolna i studenci. Władze przeprowadziły masowe aresztowania. Wśród zatrzymanych studentów było wiele dziatwy wpływowych środowisk sajgońskiego establishmentu, przekonanej dotąd o własnej nietykalności.
Niespodziewanie USA zaproponowały szefowi buddyjskich buntowników Tri Quangowi... azyl polityczny we własnej ambasadzie! Zamach stanu
„- Diem zazdrośnie strzegł swojej niepodległości, często odrzucając lub ignorując rady amerykańskich doradców – wspominał Richard Nixon. – Był dumnym nacjonalistą wietnamskim, który tak jak nie przyjmował już rozkazów od Francuzów, tak również nie chciał otrzymywać poleceń od nas.”
Ówczesną administrację Johna Kennedy’ego oburzała niezależność Diema, jego radykalny antykomunizm, a nade wszystko autorytaryzm i sceptyczny stosunek do demokracji. Amerykanie traktowali przecież demokrację jako remedium na wszelkie bolączki...
Prezydentury Johna Kennedy’ego nie sposób podsumować jednoznacznie. Stanowczość, jaką wykazał podczas kryzysu berlińskiego oraz kubańskiego kryzysu rakietowego wzbudziła doń szacunek nawet u politycznych przeciwników. Z drugiej strony, skompromitował się w Zatoce Świń, dokąd wysłał półtora tysiąca kubańskich antykomunistów, zapewniając ich o wsparciu USA, by następnie porzucić ich na pastwę losu.
Kennedy w kwestii Wietnamu początkowo zdawał się prowadzić rozsądną politykę. Systematycznie zwiększał oddelegowany tam kontyngent amerykańskiego personelu wojskowego (pod koniec 1963 r. osiągnął on stan 16.263 żołnierzy), choć wzdragał się przed przeprowadzeniem zmasowanego ataku z użyciem US Army. Do Indochin kierował przede wszystkim jednostki specjalne, służby techniczne oraz doradców wojskowych, których zadaniem była reorganizacja armii Diema.
Wojsko Wietnamu Południowego (ARVN) miało na Zachodzie kiepską prasę. Amerykańscy dziennikarze szydzili z jego rzekomej nieudolności i tchórzostwa, zarzucali mu brutalność i podatność na korupcję. Wedle nośnej legendy, przez cały okres wojny jedynymi godnymi przeciwnikami Viet Congu mieli być tylko Amerykanie.
Jednak w określonych warunkach Południowi Wietnamczycy bili się nad podziw dzielnie. Za czasów Diema nie było kłopotów z wykrzesaniem u nich motywacji do walki. W latach 1961-1962 na polach bitew poległo ponad 8.000 żołnierzy ARVN (wspierający ich personel amerykański stracił tylko 68 ludzi, z tego jedną trzecią w wyniku nieszczęśliwych wypadków), przy stratach komunistów przekraczających 33.000! W krytycznym dla Diema roku 1963 zginęło najwięcej jego żołnierzy - 5.655 (oraz 118 Amerykanów), jednak właśnie wówczas w szeregach Viet Congu zaobserwowano oznaki załamania.
I w tym momencie administracja amerykańska zażądała ustąpienia Diema! Kennedy był przerażony napływającymi z Sajgonu obrazami płonących mnichów, doniesieniami o buddyjskich manifestacjach i autorytaryzmie wietnamskiego prezydenta. Postawa amerykańskiego przywódcy była wyrazistym dowodem na poparcie tezy, jak straszliwą bronią mogą okazać się kłamliwe bądź zmanipulowane media. Kennedy jakby zapomniał, iż Wietnam Południowy zmaga się z komunistyczną rebelią, podsycaną z zewnątrz. „Podczas gdy rosła liczba morderstw, uprowadzeń, terrorystycznych i partyzanckich napadów, nasi dygnitarze zachowywali się tak, jakby jedynym problemem było ustalenie okręgów wyborczych i zapchane urny” (Nixon). W październiku 1963 r. liczba cywilów zamordowanych przez partyzantów Viet Congu przekroczyła 17.500, a dla Kennedy’ego jako największe nieszczęście jawiło się siedmiu upieczonych buddyjskich samobójców.
Diem nie ustąpił. Miał we władzach USA oddanych przyjaciół, jak wiceprezydent Lyndon Johnson, dyrektor CIA John McCone oraz generał Maxwell Taylor. Ludzie ci z uporem bronili wietnamskiego przywódcy, trafnie wskazując, iż jedyną alternatywą dla jego rządu jest chaos i zwycięstwo komunistów. Jednak Kennedy wolał słuchać zapiekłych dogmatyków, fanatyków demokracji, darzących Diema szczerą nienawiścią.
Ambasador USA w Sajgonie Henry Cabot Lodge, wypełniając instrukcje przesłane mu osobiście przez sekretarza stanu Deana Ruska, spotkał się z przedstawicielami południowowietnamskiej generalicji, zapewniając ich o poparciu Stanów Zjednoczonych w wypadku podjęcia akcji przeciw Diemowi.
1 listopada 1963 r. oddziały generałów Tran Van Dona i Duong Van Minha zaatakowały pałac prezydencki w Sajgonie. Puczyści byli w stałym kontakcie z ambasadą USA. Diem i jego brat Nhu ratowali się ucieczką do chińskiej dzielnicy Cholon. Schronili się w katolickim kościele. Przeczuwając swój los, poprosili proboszcza o spowiedź i komunię świętą. Poddali się po uzyskaniu zapewnienia nietykalności od ambasadora Lodge’a oraz puczystów. Z rękami związanymi na plecach, zostali zamknięci we wnętrzu transportera opancerzonego. Tam zamordowano ich strzałami z bliskiej odległości.
Rozkaz zabicia Diema wydał general Minh. Prezydent John Kennedy skwapliwie prezentował swój „wstrząs i przerażenie” na wieść o śmierci braci... Krajobraz po bitwie
Wielokrotnie cytowany tu Richard Nixon najcelniej podsumował rządy Diema: „Prezydent Diem stabilizował Wietnam Południowy, tak jak kolumny podtrzymują sklepienie katedry. (...) I tak, jak rola kolumny nie jest bardzo wyraźna i oczywista, póki ona sama nie zastanie usunięta, tak i sedno roli Diema stało się jasne po jego obaleniu, gdy cały system polityczny Wietnamu Południowego załamał się”.
Puczyści, którzy zamordowali Diema nie potrafili poradzić sobie z rządzeniem krajem. Po trzech miesiącach zostali obaleni przez generała Nguyena Khanha. Tego z kolei obalił, po zaledwie 9 dniach, generał Duong Van Minh, na czas ledwie miesiąca, kiedy kolejny pucz przywrócił władzę Nguyenowi Khanhowi - wprawdzie tylko na niecałe pół roku... W ciągu 20 miesięcy Wietnam Południowy przeżył aż osiem udanych zamachów stanu! Dopiero po dwóch latach chaosu władzę ustabilizował generał Nguyen Van Thieu. Nie posiadał jednak charyzmy Diema, a stopień komunistycznej infiltracji kraju zaszedł za daleko.
Komuniści, mocno przyciśnięci przez Diema, jego śmierć powitali z entuzjazmem. Lider NFW, Nguyen Huu Tho nazwał ją „darem niebios” i szydził, iż „Amerykanie dokonali tego, czego my nie mogliśmy zrobić przez dziewięć lat.” W ciągu czterech tygodni po śmierci prezydenta aktywność bojowa Viet Congu zwiększyła się o ponad 50 proc. Rebelianci nabrali wiatru w żagle. Na przestrzeni roku ich liczba wzrosła z 40.000 do 110.000. Podstawowym czynnikiem sukcesów było całkowite zaangażowanie się Północy.
W czteroleciu poprzedzającym upadek Diema ((1959-1963) władze Północnego Wietnamu przerzuciły przez granicę ledwie 15.000 agentów i dywersantów, przeważnie Wietnamczyków urodzonych na Południu (dla porównania, liczebność północnowietnamskiego kontyngentu, biorącego udział w napaści na Laos, już w 1961 r. utrzymywała się na poziomie 40.000 żołnierzy). Kiedy w Sajgonie nie stało już Diema, Hanoi bez żenady jęło wspierać Viet Cong całymi pułkami, a nawet dywizjami swych sił zbrojnych. W latach 1964-1967 oddelegowano na Południe aż 241.000 żołnierzy, zaś po krwawej hekatombie, jaką dla „rdzennego” południowowietnamskiego podziemia komunistycznego okazała się Operacja Tet (styczeń-marzec 1968) praktycznie cały ciężar wojny rewolucyjnej spoczął na barkach wojsk z Północy.
Amerykanie nie wykręcili się od zaangażowania w wojnę. Za czasów Diema przez Wietnam Południowy przewinęło się 50.000 Amerykanów, z których zginęło 195. W następnych latach trafiło ich tam łącznie 2,6 mln, a liczba zabitych wzrosła do 58.193. Rzadko porusza się problem religii żołnierzy amerykańskich. Największą daninę krwi w obronie Wietnamu Południowego złożyli wśród nich rzymscy katolicy – zginęło ich 16.815. Poległo też 53 amerykańskich buddystów...
Niestety, US Army, mimo iż odniosła wiele błyskotliwych sukcesów, nie wykorzystała pełni drzemiących w niej możliwości na skutek ograniczeń narzuconych przez polityków. W 1973 r. opuściła Indochiny. Dwa lata później Wietnam Północny dokonał podboju Południa, również Laosu, a prochińscy rebelianci opanowali Kambodżę. Liczba Wietnamczyków, Kambodżan i Laotańczyków zabitych podczas II wojny indochińskiej (1957-1975) oraz powojennych represji mieści się w przedziale od pięciu do sześciu milionów.
Największymi przegranymi byli rozmaici „użyteczni idioci”, z południowowietnamskimi aktywistami buddyjskimi na czele. „Buddyści, którzy byli tak skutecznym czynnikiem opozycji przeciw Diemowi, wkrótce mieli się nauczyć, że są reżimy gorsze niż jego” (Podhoretz). W powojennym Wietnamie aresztowano setki mnichów, zamknięto setki pagód, zniszczono posagi Buddy i Boddisatwy, zniesiono święto urodzin Buddy...
2 listopada 1975 r. dwanaścioro buddystów, kobiet i mężczyzn, dokonało publicznego samospalenia, protestując przeciw prześladowaniom. Ku zdumieniu ich współwyznawców, prawie nikt na Zachodzie nie zauważył tego desperackiego kroku.
Wybrana literatura
Dmochowski A., Wietnam – wojna bez zwycięzców, Kraków 1991.
Nixon R., Nigdy więcej Wietnamu, tłum. Czupryniak L., Łódź brw.
Ostaszewski P., Wietnam. Najdłuższy konflikt powojennego świata 1945-1975, Warszawa 2000.
Pimlott J., Wojna w Wietnamie, tłum. Malczyk M., Warszawa 1993.
Podhoretz N., Dlaczego byliśmy w Wietnamie?, tłum. W., Warszawa 1988.
„Myśl Polska” 8 lipca – 5 sierpnia 2007 r.
Copyright by Andrzej Solak
www.krzyzowiec.prv.pl W sumie ten koleś dobre artykuły pisze, polecam tą stronkę.
to czy wg ciebie wojna w byłej jugosławi też była prywatną sprawą tamtego regionu i tamtych państw i że po ulicach sarajewa dalej jeżdzą samochowy sforu?
no halo - tam do ludzi strzelają. Wojsko przeciwko cywilom. Społeczeństwo ma się bronić nożami, czy innym sprzętem kuchennym? A UN pewnie jak ma w swoim zwyczaju bedzie siedzieć na dupie i nie będzie się mieszać.
kontrprzykład: sprawa iraku - tam ludzie też byli gnębieni przez władzę i jak się dzisiaj wygląda sytuacja, po wtrąceniu się USA i m.in. naszych wojsk? koszmarnie! przecież takich przykładów można mnożyć mnóstwo!
w Polsce też ludzie rzucali w czołgi kamieniami, też do nich strzelano. udało się! dzisiaj jest to kraj niepodległy i wolny. podczas zaborów wszystkie zrywy powstańcze, które były stanowiły oddolny ruch Polaków i nikt nam nie pomagał.
oczywiście trzeba znać pewną granicę. nie mówię tu o totalnym zakładaniu klapek na oczy, ale jestem zdania, że najpierw należy mnichom i ludności tamtego rejonu dać możliwość samodzielnej walki.
poza tym dlaczego Państwo ma wydawać moje pieniądze z podatków w negocjacjach o sprawy, które mnie nie interesują bezpośrednio? lepiej niech wydadzą na polskie dzieci i dożywianie
ja dzis wieczorem co 3 piwo będe myślał o birmie..obiecuje
ja dzis wieczorem co 3 piwo będe myślał o birmie..obiecuje
to ja obiecuje że co 2-gie
OldschoolH8:
nawet jesli USA i Europa nie będą się mieszać w wewnętrzne sprawy Birmy(zresztą chyba nie tak sie to państwo teraz nazywa) to i tak pozostanie ono pod strefa wpływów Chin i to one beda rozdawać karty w tym konflikcie
bliższe dla mnie jest stwierdzenie że można pomóc ludności broniącej się przed pociskami wojska, ale pod jednym warunkiem - cywile maja być organizowani w jakikolwiek jeden zorgaznizowany ruch oporu, z jasną hierarchią, i poprosić dokładnie o interwencję na jasnych warunkach. ryzykowne? coż, nikt wtedy rozsadnie nie nazwie tego agresją wtrącaniem sie w cudze sprawy. a dzisiaj bede o nich myślał co 4 flaszke wódki
kontrprzykład: sprawa iraku - tam ludzie też byli gnębieni przez władzę i jak się dzisiaj wygląda sytuacja, po wtrąceniu się USA i m.in. naszych wojsk? koszmarnie! przecież takich przykładów można mnożyć mnóstwo! no ok, ale na irak to była zbrojna napaść Jude.S.A.. Raz im się nie udało to spróbowali drugi.a w jugosławi pilnowali porządku i niezaprzeczalnie - to amerykańce zakończyli ten konflikt. Nie atakowali przecież bośniaków na ich terenie, tylko napierdalali serbów, którzy walili z artylerii w miasta - w cywili.
nawet jesli USA i Europa nie będą się mieszać w wewnętrzne sprawy Birmy(zresztą chyba nie tak sie to państwo teraz nazywa) to i tak pozostanie ono pod strefa wpływów Chin i to one beda rozdawać karty w tym konflikcie Czy jak widzisz na ulicy, że ktoś kopie leżącego to dołączasz się, bo i tak będzie go dalej kopał?
Czy jak widzisz na ulicy, że ktoś kopie leżącego to dołączasz się, bo i tak będzie go dalej kopał?
no ale co to ma do rzeczy mi tez nei podoba się że wojsko strzela do bezbronnych ludzi ale co mogę zrobić USA czy EUROPA nie drgnie palcem w sprawie tego konfliktu,takie życie
gdyby nie USA wszyscy dostaliby tęgi wpierdol od Serbów w trymiga i byłby koniec, a to co zrobili Amerykanie to dla mnie osobiście największa zbrodnia 2 poł XX wieku
tu się zgodzę w 100%
no ale co to ma do rzeczy mi tez nei podoba się że wojsko strzela do bezbronnych ludzi ale co mogę zrobić USA czy EUROPA nie drgnie palcem w sprawie tego konfliktu,takie życie Chodziło o to, że jeśli Chiny tam robią co chcą, to żadne usprawiedliwienie, abyśmy my też się wpierdalali.
ok,źle trochę zrozumiałem
jak wielokrotnie pisałem moim skromnym zdaniem polityk z JKM to dupa, ale felietonista całkiem niezgorszy. tu kapitalne podsumowanie sytuacji w Birmie
http://korwin-mikke.blog.onet.pl/
Precz z juntą - czyli: co zrobić z bandytami?
Rządzące krajami Europy mafie zwane "państwami" ("państwo" - to taka mafia, która ma monopol na stosowanie przemocy!) rabują nas z pieniędzy w sposób nieznany w historii: z każdej złotówki 83 grosze mają trafiać do kabzy III RP (na szczęście: są furtki...). Czasem jednak podatku nie da się uniknąć. Np. benzyna kosztuje dziś ok. 1.20 - a w filiach Urzędów Skarbowych zwanych mylnie "stacjami benzynowymi" płacimy 4.30. Nie ma, niestety, pędzarni wachy.
Piszę to z wyraźną wściekłością, bo ta banda (jak można inaczej nazwać grupę bandytów?) opowiedziała się dziś za demonstrantami w Unii Birmańskiej. Nawet tzw. rząd "polski", zamiast skorzystać z okazji i milczeć, "wyraził zaniepokojenie". Ah, jakież krokodyle łzy lali euro-politycy z powodu okrucieństwa rządzącej Birmą junty wojskowej, jak popierali słuszne postulaty demonstrantów.
Przyczyną demonstracyj w Rangunie - o czym informowano już tylko półgębkiem - nie było jednak żądanie "demokratyzacji" - lecz żądanie, by rząd cofnął podwyżkę cen paliw. Natomiast zupełnym już 1/256-gębkiem informowano o bezwzględnej wielkości tej podwyżki.
Ponad pół godziny spędziłem przeglądając serwery europejskie, by dowiedzieć się, z ilu na ile podniesiono tam ceny np. benzyny (podwyżka na gaz ziemny była procentowo znacznie wyższa) . Wreszcie znalazłem na jakiejś stronie amerykańskiej. Otóż nieludzka junta podniosła cenę benzyny (licząc po czarnorynkowym kursie kyata) z 75 groszy na złotówkę za litr!!!
Czekam, kiedy PT oo.Franciszkanie, oo.Karmelici bosi oraz oo.Werbiści wyjdą na ulice Warszawy protestować przeciwko nieludzkim cenom paliw!
Niech wyjdą! Wszyscy, z ateistami na czele, poprzemy naszych dzielnych mnichów walczących z obecnym opresyjnym państwem!
A bandytów rabujących nas z pieniędzy - czyli juntę PO - PiS -LiD - PSL - itd - do więzień!
O, i jeszcze - byłbym bowiem zapomniał: ta podwyżka została Birmie zarekomendowana (w tym przypadku - słusznie!) przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy oraz Bank Światowy. Więc niech euro-faszyści nie zwalają tego na "juntę wojskową".
Wielu ludzi nie wie nawet gdzie dokładnie ta Birma leży,a dlaczego są te protesty to juz w ogóle mało kto się orientuje,ale jak zawsze w mediach ,,oburzenie" bo jakiś tam dyktatorek strzelał do tłumu.Ale jak w Pakistanie strzelają tak ,że giną setki ludzi to cisza. Prawda jest taka,że ,,zachód" udaje obruszenie bo w Birmie rządzi klika generałów pro-chińskich i niektórym wpływowym ludziom w UE i USA jest to nie na rękę że biznesy kontrolują tam chińczycy a nie oni.A np rządząca nawet brutalniej Pakistanem podobna klika generałów włazi w tylnią część ciała komu trzeba i już obrońcy demokracji i praw człowieka siedzą cicho tak samo jak i jedynie słuszne państwa świata mające monopol na szerzenie ,,dobra" ,,demokracji" i ,,postępu".Jak zauważył JKM takie oburzenie ,,jedynie słusznych" ma najczęściej prawdziwe drugie dno którym są zazwyczaj konkretne interesy konkretnych ludzi,a cały medialny szum często całkowicie oparty na fałszywych przesłankach ma temu służyć.Strszne co benzyna zdrożała z 75gr do 1 zł:))), może włóżmy jednak na znak protestu te krwiste koszule???:)
Btw być może protestujący maja rację, ale nie dajmy sie zwariować... mało to takich kraików na świecie gdzie rzadzi np wojsko?
w czwartkowym "fakcie" byłą fajna fota..żołnierz Polski nad ciałem "terrorysty" przykrytym foliowym workiem....
cały art. brzmiał mniej wiecej tak: "nasi chłopcy za pomocą bezzałogowego samolotu wyśledzili terrorystów..wysłali patrol do którego terroryści otworzyli ogień...nasi chłopcy jednak ich pokonali" itd
jakoś na drugi dzień nikt do noszenia koszul nie zachęcał
a tak wogóle to się powinno na apel GW założyć opaskę..a najlepiej podpaskę..koniecznie zurzytą..będzie czerwono..i jakie poświęcenie ..dla sprawy!
nie wiem - nie chciało mi się czytać tych wszystkich artykułów ale akurat wczoraj miałem na sobie czerwoną koszulkę. Skoro GW każe...
w PRL największe zrywy też były kiedy chleb czy mięso drożało.
w PRL największe zrywy też były kiedy chleb czy mięso drożało.
nie prawda - największy zryw rozpoczął się od strajku robotników w obronie zwolnionej z pracy Anny Walentynowicz
nie prawda - największy zryw rozpoczął się od strajku robotników w obronie zwolnionej z pracy Anny Walentynowicz
Były też takie które zaczynały się brakiem mięsa czy podwyżkami cen chleba. Ale trzymając się wydarzeń z 1980, można napisać że przecież w krajach zachodnich codziennie mnóstwo osób było zwalnianych z roboty. Pewnie dużo więcej niż w Polsce. Dla mnie ten tekst to spłycanie problemu, w dodatku JKM jak zawsze dorzucił do tego mnóstwo czerstwych żarcików, złapał się jednego tematu i resztę faktów całkowicie olał. W Birmie panuje reżim wojskowy, zapoczątkowany socjalistycznymi pomysłami bandy oszołomów, i jako Polacy chyba mamy świadomość czym tego typu sprawy pachną. Podwyżka ceny benzyny może i jest kroplą która przelała czarę, ale zwolnienie z pracy pani Anny było taką samą kroplą w 1980. I chyba nikt nie ma złudzeń że to był jedyny powód tamtych wydarzeń, bo jakby ludziom żyło się dobrze to na pewno by ten protest nie osiągnął takich rozmiarów jak później.
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plszamanka888.keep.pl |
|
|
|
|